Wysepki, progi i szykany. Czy tak wygląda przyszłość naszych ulic?
Nie ustają komentarze po niedzielnym wypadku, który miał miejsce w Warszawie. Pojawiają się głosy, że tragedii można było uniknąć, gdyby infrastruktura uniemożliwiła rozwijanie wyższych prędkości. Wielu kierowców sprzeciwia się takim pomysłom, ale dowody na słuszność tego trendu dostarcza ekspert oraz jedno polskie miasto.
22.10.2019 | aktual.: 22.03.2023 17:38
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na podstawie relacji świadków oraz pojawiających się w internecie filmów można założyć, że 31-letni kierowca sportowego BMW poruszał się z bardzo wysoką prędkością. Miał taką możliwość. Choć jechał przez gęstą zabudowę w dużym mieście, to mógł się rozpędzić, ponieważ do dyspozycji miał szeroką, dwupasmową drogę. Na tym odcinku nie ma sygnalizacji świetlnej, ani innych spowalniających elementów. Jedyne, co powstrzymuje kierowców, to ograniczenie prędkości i ryzyko utraty prawa jazdy.
Wielu z nich i tak rozpędza się do znacznych prędkości. Okoliczni mieszkańcy już wielokrotnie zwracali uwagę na płynące z tego zagrożenie i domagali się rozwiązania tego problemu.
Rozwiązania, które mieli na myśli - czyli takie, które prowadzą do uspokojenia ruchu - dalej wzbudzają jednak sprzeciw wielu kierowców. Pod moim artykułem dotyczącym sytuacji na przejściach dla pieszych pojawiły się komentarze (zapewne kierowców), że problem leży nie w szybko jeżdżących samochodach, ale... infrastrukturze miast, która nie jest dostosowana do szybko jeżdżących samochodów.
Niestety dla tak myślących osób, obecne trendy planowania miast są dokładnie odwrotne. Dążą do spowalniania ruchu. Jeśli nie da się znakami, fotoradarami i coraz ostrzejszymi karami, to kierowców będzie się przymuszać do zmiany swoich przyzwyczajeń siłą.
Wielopasmowe ulice zostają zwężane, równy asfalt zastępuje się kostką brukową i nakłada wysokie progi zwalniające, a na prostych ulicach pojawiają się szykany, drzewka i inne ozdoby zmuszające kierowcę do meandrowania. W miejscach, gdzie mogłyby stać porządne, szerokie i równe ulice, dostajemy uliczki, na których ciągle coś trzeba przejeżdżać, zwalniać, przyspieszać i omijać.
Pierwsza reakcja, jaką wzbudzają takie zabiegi, to naturalnie irytacja użytkowników dróg, którzy widzą w tym tylko utrudnianie życia, uwstecznianie rozwoju miasta i wyrzucanie pieniędzy w błoto. Takie wnioski podpowiada intuicja, ale rzeczywistość nie jest taka prosta, by tylko na niej można było polegać. Teoretycznych dowodów na to, że takie rozwiązania poprawiają nie tylko bezpieczeństwo, ale i nawet płynność ruchu, dostarczył mi ekspert. Praktycznych - polskie miasto.
Wolniej znaczy sprawniej
Profesor Adam Tarnowski, psycholog transportu z Uniwersytetu Warszawskiego, pozytywnie ocenia zachodzące na polskich drogach zmiany.
- Wiele rozwiązań, które obserwuję na drogach, to bardzo kompetentne projekty. Nie zgodzę się z twierdzeniem, że prowadzą one do utrudnień w ruchu. Wręcz przeciwnie, one go upłynniają. By przekonać się o tym, jak działają, wystarczy wybrać się do krajów, gdzie są obecne od dawna - zauważa.
Na przykład we Francji kierowcy mogą jeździć nawet ofensywnie, wcale nie przesadzać z uprzejmościami, ale robią to bezpiecznie i sprawnie, ponieważ wiedzą, z jaką prędkością poruszają się wszyscy wokół nich. Regulaminową, czyli 30 lub 50 km/h. W ten sposób łatwo im przewidzieć kolejne manewry innych użytkowników drogi, co poprawia płynność i komfort jazdy. Przy niższych prędkościach można także zachowywać mniejszą odległość pomiędzy samochodami, dzięki czemu przepustowość wcale się nie ogranicza w takim stopniu, jaki krytycy sobie wyobrażają.
Prof. Tarnowski wierzy, że te zmiany w Polsce także nadejdą, bo sytuacja już się poprawia. - Pozytywnym przykładem jest wprowadzana zasada jazdy na suwak. Kierowcy ze sobą zaczynają współpracować i wszyscy na tym zyskują - zauważa. Widzi jednak także zagrożenia. - Rzeczywiście, część z obecnej infrastruktury jest frustrująca dla kierowców. Duże progi nie wymuszają wcale płynnej jazdy z prędkością 30 km/h. Zwalnianie do zera co kilkadziesiąt metrów ani nie uczy kultury na drodze, ani nie wpływa pozytywnie na środowisko - punktuje.
Czy jest jakaś alternatywa dla progów zwalniających i słupków, które zaleją nasze ulice? Prof. Tarnowski ma dobrą i złą wiadomość. - Jest i są nią niestety fotoradary. Zebrane dane jednoznacznie wskazują, że szybko i efektywnie poprawiają one bezpieczeństwo na polskich drogach - przyznaje.
Dobry przykład... z Polski
Jest jednak miasto, w którym nie ma ani jednego fotoradaru, a na przestrzeni kilku ostatnich lat doszło tam do zaledwie paru pojedynczych wypadków śmiertelnych na drogach (spowodowanych wyłącznie przez przyjezdnych kierowców). Taki wynik udało się osiągnąć nie w Szwecji, nie w Holandii, a w Polsce. Tym miastem jest liczące 91 tys. mieszkańców Jaworzno.
Choć jeszcze przeszło dekadę temu na ulicach tego miasta ginęło kilkanaście osób rocznie, dziś Jaworzno należy do najbezpieczniejszych pod względem drogowym miast w całej Europie. Jak chwalą się sami włodarze miasta, jest to efekt wprowadzanego konsekwentnie przez lata przemyślanego planu infrastruktury drogowej. Przeorganizowano całą siatkę drogową miasta, dzięki czemu liczbę samochodów w centrum udało się ograniczyć aż o połowę. Duże ulice zaczęto "kameralizować", czyli ograniczać przestrzeń dla samochodów i zwiększać tereny rekreacyjne.
Urzędnicy wskazują na wiele korzyści płynących z tego typu rozwiązań. Poprawiło się nie tylko bezpieczeństwo, ale i jakość życia mieszkańców. Węższe ulice są także tańsze w utrzymaniu. Dziś włodarze Jaworzna mówią jednoznacznie, że to infrastruktura ratuje życie na drogach. Kolejne dowody na prawdziwość tych słów można znaleźć nie tylko w tym mieście.