Samochody używaneTo spekulacja, a nie inflacja. Ceny najtańszych aut nie są rynkowe, lecz życzeniowe

To spekulacja, a nie inflacja. Ceny najtańszych aut nie są rynkowe, lecz życzeniowe

O ile młodsze samochody używane podrożały o kilkadziesiąt procent, o tyle te najtańsze kosztują obecnie dwu-, a nawet trzykrotnie więcej niż dwa-trzy lata temu. Niektórzy twierdzą, że to efekt inflacji. Niestety myśląc na chłodno, można dojść do prostego wniosku – to sprzedawcy odpłynęli.

Stan idealny, bez wkładu, drugi właściciel - ile byście zapłacili za takie auto?
Stan idealny, bez wkładu, drugi właściciel - ile byście zapłacili za takie auto?
Źródło zdjęć: © Autokult | Jacek Kowalczyk
Marcin Łobodziński

14.12.2022 | aktual.: 15.12.2022 19:35

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

4 tys. zł za daewoo tico i fiata cinquecento, 5 tys. zł za matiza, 6 tys. zł za skodę felicję – to nie są historie wyssane z palca, lecz prawdziwe oferty na popularnych serwisach ogłoszeniowych. To nie są też najwyższe ani najniższe ceny, tylko takie, które mogą sugerować średnią. Hasła kluczowe to: "stan kolekcjonerski", "klasyk", "youngtimer", "pierwszy właściciel od nowości", "czarne tablice". To, co kiedyś trafiało na złom, a w najlepszej sytuacji na rynek za 1 tys. zł, dziś jest oferowane jako "potencjalna inwestycja".

Za 6 tys. zł można kupić bardziej wysłużone modele marek zachodnich, szczególnie francuskich, ale też niemieckie. Każdy z nich będzie miał większy przebieg i każdy wymaga większych nakładów finansowych przy naprawach. Ale też każdy jest bezpieczniejszy, wygodniejszy, pojemniejszy, praktyczniejszy, nowocześniejszy, szybszy itd. Mają poduszki powietrzne, klimatyzację, ABS – podstawowe rzeczy, które w wyżej wymienionych modelach można zobaczyć rzadko lub wcale.

Stan kolekcjonerski tak, ale nie auto

Nawet jeśli faktycznie trafimy na samochód w "stanie kolekcjonerskim", jak na przykład szukająca od dłuższego czasu amatora felicia za ponad 20 tys. zł, to jeszcze nie oznacza, że auto jest tyle warte. Wystarczy usiąść za kierownicą i pomyśleć – kto jeszcze zainteresuje się felicią w idealnym stanie, poza miłośnikiem tego modelu w idealnym stanie? I druga rzecz: czy nawet miłośnik skody felicii zapłaci 20 tys. zł za ten samochód?

Auto kolekcjonerskie to takie, które ma w sobie coś wyjątkowego. Oczywiście to kwestia mocno indywidualna. Dany egzemplarz może mieć ciekawą historię, pomimo że model nie jest atrakcyjny. Są też auta, które wniosły coś ważnego do historii motoryzacji. Cenione mogą być też ostatnie sztuki na rynku.

Felicia, Tico, Matiz, Uno są niestety bez wartości. Komentarze typu "a ja sprzedałem swojego matiza za 6 tys. zł" są wyjątkami, które – jak mówi stare porzekadło – tylko potwierdzają regułę. Jeszcze dwa lata temu cieszono się, że w ogóle udało się coś takiego sprzedać za 800-1200 zł. To były ceny rynkowe. Dziś patrząc na kwoty w ogłoszeniach, niektórzy odnoszą mylne wrażenie, że niepotrzebnie poszli na łatwiznę, że mogli poczekać i teraz sprzedać auto za duże pieniądze. Jednak nie sądzę, że gdyby trzymali te samochody, dziś by byli "zarobieni".

Idealny stan techniczny a technika

Faktycznie stan techniczny samochodu mocno wpływa na cenę. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę z faktu, że budowa samochodu też powinna. Każdy chce jeździć sprawnym autem, które rano zawsze odpala i nie psuje się podczas jazdy. Ale kiedy jest to np. tico, to mam wątpliwości.

Przede wszystkim co do tego, jak jego techniczna sprawność, niski przebieg i brak korozji odpowie na uderzenie w bok przez dwukrotnie "klepane" Volvo 960 z przebiegiem 700 tys. km, ze skorodowanymi progami, kupione za te same pieniądze. Które nie zawsze odpali, a fotele wyglądają jak po wojnie? Niemniej na śniegu, jeśli ABS jeszcze działa, takie volvo zahamuje dużo wcześniej, a latem klimatyzacja schłodzi kierowcę. Nawet jeśli nie ma ani jednej poduszki powietrznej, to osobiście wolałbym siedzieć w szwedzkim aucie niż w koreańskim maluchu, gdyby brały udział w zderzeniu.

Wystarczy raz przejechać się tico czy matizem, a potem dla porównania "normalnym samochodem", by zrozumieć różnicę. Niech będzie to roztapiający się śnieg lub marznący deszcz na autostradzie. Nie neguję zakupu matiza na dojazdy do pracy z prędkością do 60 km/h, tak jak nie neguję jazdy do pracy skuterem, ale czy chciałbym nim wozić własne dzieci dalej niż 2 km od domu albo dać go żonie, by pojechała na zakupy, kiedy na drogach leży śnieg? I czy zapłaciłbym za coś takiego 4 tys. zł? Zdecydowanie nie.

Ceny o 300 proc. w górę

Jak to się dzieje, że 3 lata temu mogliśmy kupić tico za 800 zł, a płacąc 2 tys. zł dostawaliśmy egzemplarz w naprawdę ładnym stanie, a dziś ceny są o 100-400 proc. wyższe? Nie zgadzam się, że to tylko kwestia inflacji. Pamiętajmy, że mówimy o najtańszych autach dla najuboższych osób. Inflacja działa w dwie strony. To, że towar drożeje, to jedno. To, że kupujący mają mniej pieniędzy na takie wydatki jak samochód, to ta druga strona medalu.

Więc o ile mówimy o nowych produktach, to inflacja działa dość zdecydowanie i jednokierunkowo. Ale rynek wtórny działa nieco inaczej. Jeśli ktoś dwa lata temu kupował samochód za 1,5 tys. zł, to nie znaczy, że w wyniku inflacji stać go, by za takie samo auto zapłacić 3 tys. zł. Zazwyczaj jego pensja nie zwiększyła się adekwatnie do cen produktów.

W mojej opinii mechanizm jest inny i polega głównie na spekulacji. Handlarze masowo skupowali tanie auta, by teraz wystawiać je za 2-3 razy więcej z opcją opuszczenia ceny. Osoby prywatne, które chcą wycenić swój samochód, muszą bazować na tych cenach. Bo skąd wziąć inny punkt odniesienia, kiedy tanie auta sprzedają głównie handlarze? Obecnie na największych serwisach ogłoszeniowych nie ma już czegoś takiego jak cena rynkowa. O komentarz poprosiłem Artura Kopanię, eksperta rynku samochodów używanych, który współtworząc odpowiednie narzędzie, postanowił zawalczyć o powrót cen rynkowych.

– Z badań przeprowadzonych na zlecenie Bidcar wynika, że aż jedna trzecia sprzedających samochód ma trudności z wyceną pojazdu – mówi Artur Kopania, współzałożyciel platformy aukcyjnej Bidcar. – Ponad połowa wycenia swoje auto w oparciu o podobne oferty sprzedaży w internecie, czyli opiera się na innych zawyżonych cenach. 16 proc. właścicieli określa wartość auta "na oko", strzelając i czekając na reakcję kupujących.

Osoby patrzące na rynek, chcące kupić auto, są mamione rosnącymi cenami i same chętniej wystawiają swoje stare auta za więcej, niż w rzeczywistości są warte. W ten sposób ceny rynkowe zmieniły się w życzeniowe, rynek przewartościowanych aut stoi w miejscu, bo nikt o zdrowych zmysłach nie zapłaci za prostą felicię, nawet w dobrym stanie, więcej niż za nowocześniejszą octavię.

Co więcej, dziś tanie samochody sprzedają zazwyczaj sieci zajmujące się głównie lub wyłącznie takimi pojazdami. Kupionymi nierzadko za połowę lub nawet ¼ ceny, którą widzimy w ogłoszeniach. Gotówka do ręki i szybka sprzedaż bez oglądania i marudzenia to dla wielu sprzedających najlepsza forma transakcji. Na tym urosły te sieci. Potem te same osoby, które sprzedały swoje samochody za realne pieniądze, widzą je, wystawione za niebotyczne kwoty. Wyobrażają sobie, że gdyby poczekali, sprzedaliby drożej.

Ze względu na masę, takie sieci sprzedaży wykreowały wyższe ceny, więc osoby prywatne też je podnoszą, by mieścić się w średniej. Z drugiej strony kupujący nie bardzo mają wybór i często płacą zbyt dużo.

Nie patrz na ceny marzycieli

Dwa lata temu przykładowa felicia kosztowała 1-3 tys. zł, zależnie od stanu. Nie brakowało aut do 1 tys. zł. Górna granica wyznaczała też granicę rozsądku dla samochodu z techniką z poprzedniej epoki i niemal zerowym poziomem bezpieczeństwa czy komfortu. Obecnie za 2-3 tys. zł sprzedaje się najtańsze auta.

Teraz 1,5 tys. zł to najniższa cena, ale często za samochód w stanie bardzo złym. Taki, który jeszcze 2-3 lata temu trafiał po prostu na złom, a nie na sprzedaż. Tymczasem obecnie średnia wyliczona cena z ogłoszeń na olx to ok. 4,6 tys. zł! Liczona tak samo jak średnia pensja, której większość nigdy nie widziała na koncie. Z tego przynajmniej pięć aut ma ceny tak zawyżone, że nawet trudno o komentarz. Gdy się je odejmie, średnia cena wynosi już 3,5 tys. zł.

W praktyce nikt nie zapłaci za felicię więcej niż 4 tys. zł, nawet w bardzo dobrym stanie. Wszystko, co powyżej, to ceny życzeniowe marzycieli, których doskonale rozumiem, bo mają auto w dużo lepszym stanie niż te za wygórowane 4 tys. zł. Patrząc na takie ceny można pomyśleć, że faktycznie dobry egzemplarz może być wart 6-10 tys. zł. Jednak aby przekonać się, ile są naprawdę warte, trzeba poobserwować, ile czasu "wiszą" ogłoszenia.

Obserwuję regularnie kilkanaście takich aut. Widzę te same ogłoszenia, te same zdjęcia i spadające ceny. Nie od tygodni, a w niektórych przypadkach nawet nie od miesięcy. Jedna felicia jest na sprzedaż od prawie dwóch lat. Cena, jak przypuszczam, spadła już do granicy opłacalności dla handlarza, więc od 3-4 miesięcy się nie zmienia.

Kilka dni temu zniknęła terenówka, która startowała od ok. 12 tys. zł – ostatnio była wystawiona już za ok. 8 tys. zł. Na razie jej nie ma, może wreszcie znalazł się nabywca, a może sprzedający ma już dość. Obserwowałem ją od 2020 roku. Wspomnę tylko, że w okresie, kiedy rzekomo tanie auta drożały, a zwłaszcza terenowe, tu cena spadła o 30 proc.

Rynek samochodów używanych nie od dziś jest pompowany przez życzeniowe ceny – mówi Artur Kopania. – Z jednej strony, odpowiedzialność za ten proces spoczywa na handlarzach, którzy chcą na samochodach zarobić jak najwięcej i świadomie zawyżają ceny. Z drugiej strony, przyczyniają się do tego również osoby prywatne, wyceniające swoje samochody według własnych, subiektywnych, często mylnie przyjętych kryteriów.

Auto jest tyle warte, ile ktoś za nie zapłaci?

W pewnym sensie tak, choć patrząc na rynek tanich samochodów w Polsce, można odnieść wrażenie, że wszyscy są w pułapce. Sprzedający mamieni wysokimi cenami innych ofert, sami też zawyżają ceny. Kupujący są na te zawyżone ceny skazani. Jeśli ktoś naprawdę jest skory do dużych negocjacji, to najpewniej już jest po rozmowie z handlarzem, więc finalnie auto trafia do sieci i jest wystawiane drożej. Kiedy ktoś chce naprawdę sprzedać samochód za cenę rynkową (nie średnią z ogłoszeń), to ogłoszenie wisi kilka dni, a nie kilka miesięcy.

Odpowiedzią na pompowane ceny są aukcje internetowe i oddanie wyceny w ręce profesjonalistów – wyjaśnia Artur Kopania – Na naszej platformie Bidcar pierwsza weryfikacja "wymarzonej" ceny odbywa się podczas sporządzania raportu na temat stanu technicznego i wyceny pojazdu przez rzeczoznawcę. Zawsze. Nie puszczamy ofert przygotowanych przez samych sprzedających. Druga weryfikacja odbywa się już podczas aukcji internetowej, przez oferty kupujących. Kupujący deklarują ceny, które dla nich są realne. Dodatkowo, ograniczony czas aukcji sprawia, że samochód sprzedaje się szybko, czyli w trzy do dziesięciu dni, ale w cenie rynkowej, a nie życzeniowej.

Zdaniem Artura Kopani na tym mocno oderwanym od rzeczywistości rynku tylko formuła aukcyjna pozwala na realne określenie wartości rynkowej danego pojazdu. I to wcale nie oznacza, że auta "kolekcjonerskie" zostaną sprzedane za bezcen. 

– Gdy samochód faktycznie jest unikalny, na aukcji sprzedawca jest w stanie osiągnąć cenę wyższą od rynkowej czy oczekiwanej – kwituje ekspert.

Cenę rynkową swojego auta z pewnością poznacie... po kolizji. Cóż bowiem z tego, że zapłacicie za cinquecento 6 tys. zł, bo był w ładnym stanie i miał czarne blachy, kiedy rzeczoznawca w procesie likwidacji szkody stwierdzi "całkę" i wyceni auto na 2 tys. zł. Wtedy dowiecie się, ile powinniście zapłacić za ten pojazd.

Komentarze (42)