"Test łosia" powinien być obowiązkowy. Nowe samochody potrzebują czegoś więcej niż zwykłe ESP

Nowe samochody są uzbrojone w systemy bezpieczeństwa, coraz częściej wspierają kierowcę i… zadziwiająco często nie radzą sobie z "testem łosia". 23 lata po wpadce Mercedesa dalej nie wszystkie auta radzą sobie z tą prostą próbą, a niedawne doświadczenia wskazują, że może być gorzej.

Elektryczny Mii miał swoją premierę niedawno.
Elektryczny Mii miał swoją premierę niedawno.
Źródło zdjęć: © fot. Michał Zieliński / km77.com
Mateusz Lubczański

08.07.2020 | aktual.: 22.03.2023 10:59

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Jadący 79 km/h miejski i elektryczny seat mii gwałtownie zmienia pas ruchu, wpada w pachołki i nie udaje mu się zbliżyć ponownie do prawej strony jezdni. Sytuacja jest niepokojąca – mały, wypuszczony niedawno na rynek samochód nie powinien mieć przecież problemów z ominięciem przeszkody. Jest jednak inaczej. Problemem może być jego waga (!) i… ekologia.

SEAT Mii Electric 2019 - Maniobra de esquiva (moose test) y eslalon | km77.com

Test imituje częste sytuacje na drogach

Przedstawiony przez hiszpańską redakcję tzw. "test łosia" polega na szybkim ominięciu przeszkody i powrocie na własny pas. Od lat jest wykonywany w krajach skandynawskich, gdzie ma symulować pojawienie się gigantycznego zwierzaka na drodze. W pozostałych krajach może imitować sytuację, w której na jezdnię wybiega dziecko.

Może "wpadka" nie wzbudziłaby zaniepokojenia, gdyby nie fakt, że Mii – tak jak i praktycznie każdy samochód elektryczny – ma bardzo nisko umieszczone akumulatory, co skutecznie poprawia prowadzenie. Są jednak dwie strony medalu. Ogniwa są ciężkie, a opony (w tym wypadku Continental EcoContact 5) zostały zaprojektowane pod mniejsze opory toczenia, czym chwali się producent na swojej stronie.

Przykłady można mnożyć. Jeszcze kilka dni wcześniej w przypadku testów elektrycznego mini zauważono, że jest ono zdecydowanie mniej chętne do zmiany kierunku niż jego benzynowy odpowiednik. Zaprojektowany "od zera" jako elektryk Jaguar I-Pace również miał problemy z "testem łosia", gdzie elektronika walczyła z autem i niemal wychodziła z siebie, by utrzymać pojazd na wybranym torze jazdy. Akumulatory stanowią również wyzwanie dla hybryd plug-in, co udowodniły niedawne testy Volkswagena Passata GTE i Škody Superb (czyt. nie wypadły za dobrze).

Nie należy jednak się sugerować dyskusyjnymi wynikami samochodów elektrycznych. Tesla Model 3 zaliczyła omawiany test pozytywnie, podobnie jak Nissan Leaf. Nawet w "tradycyjnych" pojazdach zdarzają się wpadki. Wystarczy przypomnieć chociażby popularną Toyotę RAV4 (która wymagała aktualizacji oprogramowania, by zaliczyć próbę) czy Hiluxa, który ponownie podszedł do sprawdzianu na innych oponach. Niestety, te wpadki były odkryte przez dziennikarzy, a nie w ramach przyznawania homologacji.

Dlaczego jest ważny (i dlaczego dalej piszemy o wpadkach)?

O teście zrobiło się głośno, gdy w 1997 roku Mercedes Klasy A – pierwszy tak mały pojazd tej marki – podczas gwałtownej zmiany kierunku miał tendencję do dachowania. To jedna z największych afer w historii tego producenta. Wycofano wówczas sprzedane już auta, a Mercedes po raz pierwszy w tym segmencie instalował system ESP, który kontrolował zachowanie swojego kompaktu. Dziś jest on standardem w każdej klasie.

Niestety, nawet 23 lata po tej głośniej wpadce producenci nie muszą testować swoich aut pod kątem "testu łosia". Analizy wykonywane na terenie Unii Europejskiej skupiają się na ochronie pieszych i pasażerów w trakcie i po wypadku. Nie ma żadnych odgórnych zasad sugerujących, że auto powinno dać sobie radę z ominięciem prostej przeszkody. Może powinno się to zmienić?

Komentarze (4)