W Polsce radary się ignoruje. Podobnie jest z mandatami

432 fotoradary, 30 odcinkowych pomiarów prędkości i 20 rejestratorów przejazdu na czerwonym świetle – to na nic. Polacy dają się łapać nawet na oznaczony fotoradar, bo wiedzą, że prawdopodobieństwo wystawienia mandatu jest po prostu małe.

Służby mają pełne ręce roboty z niesfornymi kierowcami. A tych jest coraz więcej
Służby mają pełne ręce roboty z niesfornymi kierowcami. A tych jest coraz więcej
Źródło zdjęć: © East News/Piotr Jedzura
Mateusz Lubczański

28.05.2019 | aktual.: 28.03.2023 10:53

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Do tej licznej gromady urządzeń dołączy jeszcze 111 fotoradarów, które zostaną postawione w najbardziej niebezpiecznych miejscach. W teorii mają one utemperować zapędy kierowców. W teorii, bowiem zwiększona częstotliwość występowania żółtych skrzynek nie wróży sukcesu.

Doskonale oznaczone punkty pomiaru nie działają na kierowców. Jak donosi portal brd24.pl, liczba zarejestrowanych naruszeń prawa wzrosła w ubiegłym roku o 30 proc. Najgorzej jest w przypadku najprostszych urządzeń, charakterystycznych żółtych skrzynek.

Im kierowcy dali się sfotografować prawie dwa razy częściej niż we wcześniejszych latach! Pozytywnymi trendami są przestrzeganie ograniczenia przy odcinkowym pomiarze i rzadsze wjeżdżanie na skrzyżowanie na czerwonym świetle.

Koniec odcinkowego pomiaru prędkości. Tutaj - na szczęście - odnotowano poprawę.
Koniec odcinkowego pomiaru prędkości. Tutaj - na szczęście - odnotowano poprawę.© fot. Autokult

Najgłośniejszym przypadkiem ostatnich dni jest Robert Lewandowski, który w wywiadzie dla "Deutsche Welle" przyznał się, że w pierwszym tygodniu pobytu w Niemczech "złapał" aż trzy mandaty. Wszystkie za niewielkie wykroczenia o kilka kilometrów na godzinę. Jak się okazało, przekraczanie prędkości nie jest tam, tak jak w Polsce, ok.

U nas jest inaczej, ponieważ nawet przepisy pozwalają na spory margines. Fotoradar nie zareaguje w wypadku przekroczenia prędkości nawet o 10 km/h, co ma być ukłonem w stronę kierowców. Ustawodawca założył taki bufor przy wszystkich pomiarach prędkości, ponieważ liczniki samochodowe często nie pokazują rzeczywistej wartości. No i złamanie przepisów o kilka km/h to masa papierkowej roboty, a mandat niewielki.

W praktyce jednak często margines ten jest jeszcze większy. Sprawą kilka lat temu zajmowała się Najwyższa Izba Kontroli, która zauważyła, że w wielu miejscach fotoradary robiły zdjęcie dopiero po przekroczeniu prędkości o 25 km/h. Czemu? Wnioski były jednoznaczne – za mało ludzi w Głównym Inspektoracie Transportu Drogowego.

I najwyraźniej dalej jest ich za mało. W 2018 roku wystawiono – według GITD – prawie milion wezwań do ujawnienia kierującego. Milion! To wzrost o ponad 1/3 w stosunku do poprzednich lat. Wystawiono więc naturalnie więcej mandatów, ale skuteczność karania spadła do ok. 43 proc.

Służby wysyłają bowiem pismo, które wzywa nas do podania kierowcy, ale nie jest to mandat. Ten można tylko wystawić, gdy nie ma wątpliwości co do tożsamości łamiącego prawo. W teorii pismo może przyjść nawet 180 dni po złamaniu przepisów, można więc nie pamiętać, kto prowadził pojazd. Można też wskazać kierowcę, ale to nie oznacza automatycznego nałożenia mandatu. Musi się on jeszcze przyznać. Czas płynie, pisma są dostarczane, a sprawa się przedawnia.

Okazuje się, że najlepszym sposobem na kierowców są nieoznakowane radiowozy. Tylko że urządzenia w nich zamontowane również budzą wśród kierowców wątpliwości.

Źródło artykułu:WP Autokult
Komentarze (7)