Hot B War - preludium [test]
Dochodzi piąta rano. Warszawska Praga wciąż tonie w ciemnościach. Ulice rozświetlają tylko żółte latarnie. Ciszę rozpruwa 200 narowistych koni. W ciemności widać tylko białą sylwetkę, która przemyka między kolejnymi przecznicami. Już za chwilę miastem wstrząśnie grubo ponad 1000 KM.
21.11.2013 | aktual.: 28.03.2023 15:44
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Pierwszy na miejscu stawił się Peugeot 208 GTi. Silnik zgasł, znowu nastała cisza. Nie trwało to jednak długo. Po chwili z różnych stron zaczęły nadjeżdżać kolejne auta. Mini Cooper S Coupé, Abarth Punto SS, Alfa Romeo MiTo Quadrifoglio Verde oraz Ford Fiesta ST. Jako ostatni dojechał nasz wóz techniczny. I to nie byle jaki – Lexus IS250 F-Sport. Początek dnia przyniósł pierwsze wyzwania. W małych bagażnikach gorących przedstawicieli segmentu B trzeba było zmieścić cały sprzęt. Gdy kamery i statywy zostały już upchnięte, ruszyliśmy w drogę. Kierunek: Motopark Ułęż.
Silniki znowu ożyły. Ruszyliśmy ulicami Warszawy. Kolumna powoli przetoczyła się przez wąskie praskie uliczki. W końcu dotarliśmy do trzypasmowej arterii. Turbosprężarki syknęły, nieduże silniki tylko ochoczo zawyły i hot hatche wyrwały naprzód. Światła latarni wciąż migały coraz szybciej. Nie dało się nas nie zauważyć. Auta, nawet stojąc na światłach, zwracały na siebie uwagę.
Nareszcie wylotówka. Samochody ruszyły pełną parą w trasę. Ekscytacja nieco opadła. Cięliśmy równym tempem, to były dla aut ostatnie godziny spokoju przed ostrą jazdą na torze. Również dla nas były to ostatnie chwile wytchnienia. Po drodze dołączyło do nas kolejne 200 KM. Żółte Renault Clio RS również ruszyło w stronę Ułęża.
Powoli zaczęło świtać, drogi ubywało, a wraz z nią znowu zaczęła wracać ekscytacja na myśl o zbliżającej się jeździe po torze. Hot hatche łapczywie pożerały kolejną porcję kilometrów na obwodnicy Garwolina i nim się obejrzeliśmy, byliśmy prawie na miejscu. Pozostało jeszcze zatankować do pełna wszystkie maszyny. 1000-konny korek na stacji benzynowej o tej porze dnia to raczej rzadkość.
Po zatankowaniu hot hatchy ustawiliśmy je w rzędzie. Mieliśmy chwilę dla siebie, by nacieszyć oczy ich zgrabnymi tyłkami, wypić kawę i energetyki, po czym ruszyć w ostatnie kilkanaście kilometrów trasy.
Dwadzieścia minut później byliśmy na miejscu. Czekał tam na nas nasz drugi wóz techniczny – VW Golf Cabrio. Po drodze prawdopodobnie obudziliśmy kilku okolicznych mieszkańców, ale mamy nadzieję, że zostało nam to wybaczone. W końcu małe i wrzaskliwe samochody wjechały na teren Motoparku Ułęż. Rój wściekłych malców charczących turbodoładowanymi silnikami przemknął przez kilka łuków i zatrzymał się, by wyładować sprzęt.
Każda minuta poświęcana na sprawy organizacyjne niemiłosiernie się dłużyła. Każdy chciał wreszcie stanąć na starcie, przydusić skrajnie prawy pedał do podłogi i zapomnieć o całym świecie. Był tylko jeden problem: nie mieliśmy trasy.
Chociaż już w ubiegłym roku gościliśmy na torze w Ułężu, trzeba było zrobić kilka rund, by ustalić przebieg toru. Tworząc go, chcieliśmy uniknąć zbyt długich prostych. Więcej szykan i więcej dodatkowych zakrętów uczyniło trasę bardziej wymagającą zarówno dla kierowców, jak i samochodów. Nie zrezygnowaliśmy tylko z długiego odcinka zawierającego szeroki pas startowy. Po wyjściu z łuku i przedarciu się przez ciasną szykanę zostawało wystarczająco dużo miejsca, by przed końcową szykaną, z której wypadało się w zakręt zamykający prostą, rozpędzić się do około 160-180 km/h. Właściwie prędkość w tym miejscu ograniczały przede wszystkim hamulce.
Po rozstawieniu paru pachołków wykonaliśmy kilka przejazdów próbnych. Niektóre szykany okazały się za ciasne, nawet dla takich małych aut. Ostatnie poprawki, kamery na miejscach, 3… 2… 1…
Pierwsze maszyny ruszyły. Kierowcy wreszcie mogli naprawdę rozprostować nogi. I nie była to kwestia czekania paru godzin od momentu, kiedy obudziliśmy się tego dnia. Czekaliśmy na to kilka miesięcy. Organizacja bitwy małych hot hatchy była dużo bardziej czasochłonna, niż może się wydawać. Przygotowanie zaplecza – od sprzętu filmowego aż po tak proste rzeczy jak jedzenie – wszystko zajmuje mnóstwo czasu.
Najtrudniejszym przedsięwzięciem było zorganizowanie samochodów w jednym terminie. Niestety, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Grupa VW AG nie mogła dostarczyć nam ani Polo GTI, ani Fabii RS, ani Ibizy Cupry. Tuż przed Hot B War ktoś z konkurencji rozbił umówione dla nas Suzuki Swift Sport. Podobny los spotkał Mini Johna Coopera Works GP2. Na szczęście Mini stanęło na wysokości zadania i dostarczyło nam Coopera S Coupé. To auto mniej hardcore’owe niż GP2, ale wciąż piekielnie szybkie.
Tego dnia Mini nie było oczywiście jedynym mocnym samochodem w Ułężu. Cała stawka torturowała asfalt przez większość dnia. Ponieważ każdy musiał sprawdzić auto na torze w podobnych warunkach solidne tortury przeżyły też same samochody. Chociaż wszystko odbywało się w granicach szeroko pojętego zdrowego rozsądku, był to znakomity test dla tych maszyn. Ile będą w stanie znieść małe hot hatche?
Ustawiony przez nas tor okazał się idealny, by wycisnąć ostatnie poty z silników, zawieszeń, układów kierowniczych i hamulców tych wozów. Do tej pory na myśl o tym dniu do nosa samoistnie wdziera się zapach dymiących klocków hamulcowych.
Wczesnym popołudniem wszyscy potrzebowali przerwy – zarówno my, jak i samochody. Do tej pory nikt nie myślał o jedzeniu, ale gdy ktoś nieopatrznie rzucił hasło „obiad”, nasze żołądki przypomniały sobie, że ostatnią potrawą tego dnia był baton w drodze do Ułęża lub w najlepszym wypadku hot dog na stacji benzynowej.
Po zjedzeniu zamówionej wywrotki mięsa z kontenerem frytek i wiadrem sałatek wróciliśmy do samochodów. Niestety, doszło nam nieplanowane zajęcie – zdjęcia. Fotograf nie stawił się na miejscu, więc decyzja o wzięciu kilku aparatów była słuszna.
Trochę czasu musieliśmy dać też operatorom. Chociaż równolegle do jazd odbywało się również filmowanie statyczne pojedynczych samochodów, musiał przyjść moment, w którym wszystkie hot hatche pozowały razem.
Przypuszczam, że wiele z naszych samochodów czuło ból w oponach i kłucie w sprzęgłach, gdy zobaczyło nas wracających z kluczykami. Z drugiej strony do tego zostały stworzone, prawda? Czym jest hot hatch, jeśli nie zabawką, którą można jeździć na co dzień, a w weekend zabrać ją na tor, po czym wrócić do domu na kołach? Jeśli któreś z aut nie byłoby w stanie znieść tego dnia z nami, znaczyłoby to tylko tyle, że w swojej kategorii... jest do kitu.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Nam została jeszcze jedna próba do wykonania. Był nią pomiar przyspieszenia 0-200 km/h. Oczyściliśmy pas startowy i… okazało się, że nie wszyscy piją po równo. Chociaż każdym samochodem jeździł każdy mniej więcej tak samo długo, jedna maszyna wydawała się mieć apetyt na paliwo znacznie większy niż reszta. Czarną owcą było Renault Clio RS. Nie wiedzieć czemu podczas gdy pozostałe auta wskazywały spalanie na poziomie około 15 l/100 km, francuski kanarek wyświetlał na ekranie komputera 24 l/100 km. Wrzuciliśmy więc do Lexusa kanister i udaliśmy się po paliwo. W międzyczasie w Ułężu rozpoczęły się pierwsze próby. Racelogic Performance Box miał tego dnia co mierzyć.
Po zatankowaniu Clio dokończyliśmy pomiary. Ostatnie auta swoje przejazdy odbyły już chwilę po zmierzchu. Dzień minął w mgnieniu oka. Każdemu zdawało się, że dopiero była 5 rano na warszawskiej Pradze, a już czas zbierać pachołki z toru. Zrobiliśmy to z dużą niechęcią.
Chociaż niektórzy w ciągu ostatniej doby spali zaledwie 4 godziny, wszyscy do ostatniej chwili byli pełni energii. Wciąż napędzała nas adrenalina, której nieprzebrane pokłady zebrały się w nas w ciągu całego dnia jazdy tymi cudownymi maszynami. Teraz zostało już ostatnie tankowanie przed powrotem i kilkunastoosobowa załoga Autokultu ruszyła w stronę domu.
Chociaż Hot B War już dawno za nami, jeszcze nie kończymy. Zapraszam Was na krótki film z Ułęża, a już niebawem spodziewajcie się dłuższej produkcji filmowej oraz odpowiedzi na pytanie, który hot hatch okazał się najlepszy i dlaczego.