Radiowozy w opłakanym stanie. Były policjant zdradza szczegóły

Kiedy zużyte, kilkuletnie radiowozy trafiają na sprzedaż, nierzadko są w opłakanym stanie. Można odnieść wrażenie, że są katowane, a nawet zaniedbywane serwisowo. Były policjant w rozmowie z Autokultem zdradził szczegóły, z których osoby niepracujące w policji nie zdają sobie sprawy.

Radiowóz przeznaczony na sprzedaż po wycofaniu ze służby
Radiowóz przeznaczony na sprzedaż po wycofaniu ze służby
Źródło zdjęć: © Policja.pl
Marcin Łobodziński

04.04.2024 | aktual.: 04.04.2024 17:19

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

– Pamiętajmy, że kiedy mowa o kilkuletnim radiowozie, to mówimy o aucie, które jeździ dzień w dzień, jest używane przez wiele osób, które w tych samochodach spędzają kilka, a często kilkanaście godzin dziennie – opowiada Marcin Rosołowski, były funkcjonariusz jednej z warszawskich komend.

– W czasie służby silniki są często włączane i wyłączane, a kiedy jedzie się na interwencję, to nikt nie dba o to, czy silnik się właściwie rozgrzeje albo czy najdziesz na dziurę. Tych aut nie da się porównać z używanymi prywatnie (nawet w prywatnej firmie) samochodami w tym samym wieku i z tym samym przebiegiem. One mają za sobą pracę w ekstremalnych warunkach – podkreśla były funkcjonariusz.

Zdaniem mojego rozmówcy, kwestia "zajeżdżonych" radiowozów nie wynika wyłącznie z niedbalstwa i ostrego traktowania. Jest to problem raczej systemowy, którego początek zauważa, jeszcze zanim auto trafi do służby.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Kia z naklejką POLICJA

Mój rozmówca jest nie tylko byłym policjantem, ale i miłośnikiem motoryzacji. Jest też dobrym mechanikiem i przez lata służby przyglądał się dokładnie autom oraz sposobie ich używania w policji. To, co bardzo go uderzyło, to brak dopasowania pojazdów do specyfiki służby i przygotowania ich do niej. Jego zdaniem popularne od dawna w Polsce kie ceed kompletnie nie odpowiadają potrzebom i nie rozumie ich wyboru przez policję.

– Najpopularniejszy obecnie radiowóz, czyli kia ceed, upychany wszędzie, gdzie się tylko dało, to zwykłe auto z napisem POLICJA – mówi dosadnie były funkcjonariusz. – Te samochody służą do wszystkiego, a nie nadają się do niczego. Tylna kanapa jest co prawda zabezpieczona skajową matą, ale bardzo szybko ulega ona zniszczeniu. Bardzo trudno to wyczyścić. Nie ma w tych autach tzw. trzeciej klasy, czyli części przeznaczonej do przewozu zatrzymanego. Ten samochód nie był przygotowany do służby w policji przez osobę, która miała o tym pojęcie.

– Niskie podwozie powodowało, że zwykły wjazd na krawężnik kończył się uszkodzeniem zderzaka – tłumaczy Rosołowski. – "Kijanki" jeżdżą nie tylko po mieście, drogach asfaltowych, ale też po szutrowych, w lasach. Jest to samochód w policji traktowany jako uniwersalny, przez co zdarza się, że w trakcie meczów czy zgromadzeń jeździ nim czterech lub pięciu funkcjonariuszy tzw. nieetatowych oddziałów prewencji i to jeszcze z ciężkim sprzętem. Ten samochód się do tego nie nadaje.

Dużo lepsze zdaniem byłego policjanta były podobne wielkościowo i tej samej klasy skody octavie, które przed "wstąpieniem do służby", były do niej właściwie przygotowane. Również były niskie, ale zamontowano osłonę miski olejowej. Miały też tzw. pleksę pomiędzy pierwszym a drugim rzędem siedzeń i wnętrze przygotowane do przewozu osób zatrzymanych, czyli wspomnianą "trzecią klasę". Z tyłu zamiast siedzeń miały plastikowe wytłoczki, a w podłodze korki spustowe. Wystarczyło spłukać wnętrze wodą, czasami wyszorować, ale robiło się to szybko i wygodnie. Nie było też klamek od wewnątrz.

– Nie ma samochodu uniwersalnego dla policji, ale przykładowo dacia duster byłaby moim zdaniem dużo lepszym autem niż kia ceed – mówi mój rozmówca. – Pierwszej generacja była już fabrycznie świetnie przystosowana do służby w policji. W kiach w czasach COVID-u po trzy razy dziennie dezynfekowaliśmy wnętrze. Tapicerki ulegały degradacji. W dusterze twarde tworzywa wytrzymują znacznie więcej. Auto jest proste, nie psuje się, jest podwyższone, więc można z łatwością wjechać na krawężnik czy poza miastem nie bać się większych dziur. Ma lepszą pozycję za kierownicą niż zwykła osobówka.

Pod koniec służby Marcin Rosołowski korzystał z volkswagena transportera T6 i wspomina go jako najlepszy radiowóz, jakim jeździł.

– Był naprawdę dobrze przygotowany do służby, a poza tym był wygodny i dobrze się nim jeździło nawet po mieście – wyjaśnia były funkcjonariusz. – Dodatkowo policjanci potrzebują w miarę wysokiej pozycji siedzącej i dużej przestrzeni, kiedy jest się w oporządzeniu. W czasie służby policjant nieraz kilkadziesiąt razy dziennie wsiada i wysiada z samochodu, a trzeba to robić błyskawicznie. Dodatkowym aspektem jest wysokość, na jakiej znajdują się policjanci. Dzięki temu mogą widzieć wnętrze aut osobowych, SUV-ów, busów już z poziomu radiowozu, a co za tym idzie, móc wcześniej zareagować na ewentualne zagrożenie ze strony osób przebywających w tych pojazdach.

Marcin Rosołowski zdradził mi, co naprawdę jest ważne, a co wręcz przeszkadza w radiowozie. Przykładowo, podłokietnik to jeden z gorszych elementów wyposażenia, bo przeszkadza kierowcy, który ma broń w kaburze. Natomiast dobre jest webasto, które umożliwia wielogodzinne postoje bez włączania silnika, przydatne policjantom w miejscu kolizji czy podczas zgromadzeń.

W pościgu policyjnym wcale nie potrzeba szybkiego radiowozu – wyjaśnia jeszcze jedną kwestię były policjant. – Tak tylko wszystkim się wydaje, że moc daje przewagę. Owszem, drogówka ma dobre, mocne auta, bo takich potrzebuje, ale inni policjanci, goniąc nawet dużo mocniejszy samochód, mają przewagę goniącego. Znają teren, są spokojniejsi, bo to nie oni wybierają trasę. Uciekający jest w wielkim stresie, a policjant ma tylko jechać za nim i czekać na błąd. Dużo ważniejsza jest taktyka pościgu i koordynacja załóg uczestniczących niż osiągi radiowozu.

Zarządzanie flotą pojazdów? Nie w policji

Były policjant wspomina absurdalną sytuację, kiedy jego wydział patrolowy dostał opla corsę, do którego czasami wsiadało czterech policjantów ze sprzętem na zabezpieczenie imprez.

– Corsa ledwie jechała i ledwie się w niej mieściliśmy – wspomina były policjant. – W tym samym czasie dzielnicowi, którzy teoretycznie powinni przemieszczać się pieszo, bo nie jeżdżą na tzw. interwencje zlecone, dostali transportera T6.

Bardzo ogólnym, ale i generalnym problemem zdaniem mojego rozmówcy jest brak jasnej polityki dotyczącej wyboru, zakupu, rozdysponowania i użytkowania pojazdów w policji. Często wybór pojazdów trudno w jakikolwiek sposób uzasadnić, a jak już trafią do służby, to nie ma osoby zaangażowanej w utrzymanie floty i jej serwisowanie.

Nie ma też ciągłości w używaniu jednego modelu, a wg Rosołowskiego idealnie byłoby używać aut tylko jednej marki, serwisowanych w jednym warsztacie. Tak jest w wielu krajach, czego przykładem mogą być Stany Zjednoczone, gdzie popularne przed laty radiowozy pochodziły z dwóch marek i były to modele używane przez dziesięciolecia. W Rumunii policjanci jeżdżą niemal wyłącznie daciami, a w Czechach zazwyczaj skodami. W polskiej policji można odnieść wrażenie, że jeździli już wszystkim.

– Miałem okazję jeździć też hybrydowymi toyotami auris. Trochę za ciasne, ale dobre – wspomina były policjant. – Tylko na początku po zakupie nie można było nimi za bardzo jeździć, bo były na gwarancji, więc trzeba było okresowe serwisy robić w ASO. Naczelnicy trzymali te auta "pod kocem" do momentu zakończenia gwarancji i możliwości serwisowania w zwykłym warsztacie. Kończyło się to rozładowaniem baterii i koniecznością ich wymiany.

A co z samochodami elektrycznymi, którymi zakupami policja chwali się od lat?

– Mieliśmy na komendzie auto elektryczne i nie mogliśmy go ładować – wspomina były funkcjonariusz. – Nie było ładowarki, a budynek nie był nawet przystosowany do jej montażu. Żaden rozsądny policjant nie podepnie auta do zwykłego gniazdka 230V, jeśli nie jest ono do tego przeznaczone, bo w razie jakiegoś wypadku czy awarii, będzie za to ponosił odpowiedzialność. Więc żeby naładować ten samochód, jechali nim do komendy rejonowej, tam ładowali i przywozili z powrotem.

Mimo takich wspomnień, mój rozmówca nie wyklucza elektrycznych radiowozów ze służby.

– To byłby idealny pojazd dla dzielnicowego czy naczelnika, który korzysta z radiowozu sporadycznie – mówi Marcin Rosołowski. – Ale z przerażeniem patrzę na zakupy wielu pojazdów elektrycznych do komendy. Tych aut powinno być dwa razy więcej niż spalinowych, bo kiedy jedna załoga zjeżdża z rejonu, to auto przejmuje druga. A w przypadku elektryków trzeba je najpierw naładować.

Zapytałem, czy to prawda, że brakuje środków na naprawy radiowozów.

– To nie tak, choć mogłoby się tak wydawać – wyjaśnia mój rozmówca. – Wyobraź sobie, że w aucie stuka zawieszenie i kończą się hamulce. Jeśli wycena serwisu przekroczy określoną kwotę (ja jej nie znam), to auto jest uznawane za nieopłacalne do naprawy i trafia na niesławne aukcje. Dlatego naczelnik stara się tak "serwisować auto", żeby tej kwoty nie przekroczyć i niekiedy musi wybrać co zrobić. Teoretycznie mógłby wysłać samochód na wymianę hamulców, a potem drugi raz na wymianę zawieszenia jako dwie oddzielne naprawy. Ale wtedy nie ma auta np. nie przez trzy tygodnie, tylko sześć tygodni w roku. A jeśli są dwa auta do naprawy, to nie będzie dwóch radiowozów, więc trzeba wybrać, który pojedzie do warsztatu.

Czy wam też właśnie zrodziło się oczywiste pytanie: czemu trzy tygodnie na wymianę klocków hamulcowych?

– W policji jest tak, że radiowóz jedzie do warsztatu, w którym dana jednostka serwisuje auta i tam czeka na swoją kolej – tłumaczy Rosołowski. – Auta potrafi nie być kilka tygodni, a nawet i miesięcy. Dlatego bardzo niechętnie te samochody są oddawane na naprawy. To wynika ze zwykłego braku zarządzania parkiem pojazdów. Dodatkowo, często bywają sytuacje, że policjant zgłasza, że coś mu stuka w zawieszeniu, inny policjant odstawia auto do warsztatu, tam stwierdzają po tygodniu, że wszystko jest ok, radiowóz wraca, ten pierwszy nadal słyszy stuki w zawieszeniu. Po takiej przepychance po prostu traci się chęć do bezsensownej walki.

Szkolenie tylko dla wybranych

Szkoleni z obsługi radiowozów w praktyce są tylko kierowcy, którzy jeżdżą w drogówce pojazdami nieoznakowanymi. Mają też program treningu z bezpiecznej jazdy. Inni funkcjonariusze muszą tylko mieć prawo jazdy i przejść badanie psychotechniczne. Teoretycznie każdy kierowca radiowozu odbywa szkolenie, ale to formalność.

– Nazwałbym to raczej "pojeżdżawką", na której dobry kierowca zanudzi się na śmierć – mówi były funkcjonariusz.

To zdaniem byłego policjanta jeden z większych problemów. Po tym szkoleniu policjant dostaje radiowóz i nie ma już kursu z obsługi tego pojazdu.

Żaden radiowóz nie jest przypisany do jednego kierowcy. Zawsze jeździ nim kilku policjantów i to od każdego z nich zależy, jak auto będzie utrzymane. Warto wiedzieć, że te samochody nie mają autocasco i cała odpowiedzialność spoczywa na kierowcy, dlatego większość policjantów ma prywatną polisę, z której korzysta w razie uszkodzenia auta. Więc jeśli ktoś myśli, że policjant nie musi dbać o radiowóz, to jest w dużym błędzie.

– Ciekawostką dla wielu może być to, że mycie i sprzątanie radiowozu może być dla policjanta czymś w rodzaju przerwy w służbie – wspomina były funkcjonariusz. – Więc auta nie zawsze są zabrudzone i zaśmiecone, bo sporo osób chętnie je sprząta.

Niektóre radiowozy są na tyle specyficzne, że wymagają przynajmniej podstawowego przeszkolenia. Na przykład transportery z późniejszego okresu mają silnik Diesla i skrzynię DSG. Trudno oczekiwać dobrej trwałości DSG, jeśli kierowca nie rozumie zasady jej działania, a samochód jeździ głównie po mieście. Innym przykładem są pojazdy terenowe. Być może już wiem, dlaczego po "przygodach" z jeepami cherokee czy terenowymi nissanami, które mają dołączany napęd drugiej osi, policja przerzuciła się na land cruisery ze stałym na cztery koła.

– Było tak, że terenówkami cały czas jeżdżono ze zblokowanym napędem na cztery koła – mówi Marcin Rosołowski. – Co w wielu autach jest niedopuszczalne. A one jeździły tak aż do awarii, potem przyszedł kosztorys naprawy i wycofane ze służby auto trafiało na aukcję. Niektóre miały wyciągarki, ale kiedy auto się zakopało w terenie, to wzywano straż pożarną. Mało kto znał podstawy obsługi wyciągarki.

Jak już jesteśmy przy autach terenowych, to one głównie trafiają do komend, które w swoim obszarze mają lasy. Takich samochodów używa się także do ciągnięcia przyczep, np. z końmi lub łodziami.

A jeśli stan radiowozu jest zły, to czy policjanci nie powinni po prostu odmówić jazdy? Wydaje się, że powinni świecić przykładem – wszak mają prawo do zatrzymania dowodu rejestracyjnego, za stan techniczny pojazdu.

– Tak, pojazd, którym jeździ policjant, powinien być nienaganny. – wskazuje mój rozmówca. – Niestety, odmowa tzw. pobrania pojazdu najczęściej skutkuje patrolem pieszym. Nie chcę tutaj wnikać w szczegóły, ale przełożeni mają wiele pomysłów, jak przekonać nieprzekonanych, że auto bez sprawnych hamulców, z łysymi oponami, czy z "choinką" na desce jednak spełnia kryteria sprawnego pojazdu.

Marcin Łobodziński, dziennikarz Autokult.pl

Komentarze (31)