Fiat 126p? Dziękuję, pójdę pieszo [JC]
W obecnych czasach, gdy słowa kultowy używa się jak przecinka, kultowym zostać musiał również Maluch. Ja natomiast chciałbym ten wspaniały symbol kultowości, niemal motoryzacyjny pomnik, jakich postawiło mu wielu, nieco odbrązowić. A może rozbić zupełnie młotem pneumatycznym. Malucha wspominam równie ciepło jak wielki, niewygodny aparat ortodontyczny, który musiałem nosić jako dziecko. Podróż tym pojazdem miała w sobie tę dozę masochistycznej przyjemności, co przyłożenie sobie młotkiem w palec, celowe włożenie kamyka do buta przed długim marszem, albo podcieranie się w lesie pokrzywami, kiedy dorwała nas potrzeba.
24.03.2015 | aktual.: 02.10.2022 10:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Chociaż byłem świadomy istnienia tej pomyłki motoryzacji już wcześniej, tak naprawdę pierwszy raz spotkałem malucha w połowie lat 80. Nasze spotkanie przebiegło w dość gwałtownych okolicznościach. Można powiedzieć, że niespodziewanie wpadliśmy na siebie. Ja jechałem na swoim małym rowerku (dopiero wiele lat później zorientowałem się, że był w malowaniu Kawasaki green), maluch natomiast nadjeżdżał z przeciwka, przymierzając się do wyprzedzania ciągnika z przyczepą. Mój pierwszy kontakt z tym uroczym wozem miał miejsce w okolicach jego przedniego pasa, w każdym razie tam koło mojego rowerka zamieniło się w chiński paragraf. Tuż po tym czołowym kontakcie, zostałem raczej gwałtownie wystrzelony w powietrze, a trajektoria mego lotu skierowała mnie w kierunku przedniej szyby, przez którą niemal wpadłem do środka, przy okazji zauważając, więcej niż zdziwioną, minę kierowcy. Następnie wykonałem podwójnego tulupa w powietrzu i grzmotnąłem o asfalt tuż przed przodem auta.
Największym moim obrażeniem było stłuczenie ręki, rowerek dał się przywrócić do stanu poprzedniego za namową pięciokilogramowego młotka, maluch niestety wymagał trochę więcej czasu na dojście do siebie. Podobnie jak jego pasażerowie. Podróżowała nim wtedy czwórka osób. Wszyscy byli w wielkim szoku. Trudno się im dziwić. Podczas spokojnego powrotu do domu, nagle, z wielkim hukiem, wpada im do środka solidnie odżywione dziecko, robiąc im z szyby jedną wielką, wklęsłą soczewę. Całe szczęście że ktoś nie pożałował w Polmozbycie na dopłatę do pozycji pod tytułem „szyba przednia klejona”, bo inaczej zostałbym pasażerem numer pięć. Na klejonym szkle zalety tego wozidła w tej sytuacji się kończyły. Słaby silnik nie pozwolił mu sprawnie i szybko wyprzedzić powolnego ciągnika, gówniane hamulce skutecznie zahamować, kiedy znalazłem się w snopie gównianych świateł, które oświetliły mnie na krótko przed zderzeniem. Krótka maska spowodowała, że odległość z rowerka do środka pojazdu przebyłem w milisekundach, siejąc przy tym spustoszenie, a upadek przed autem na asfalt dał mi możliwość obserwowania nietrafionego rozwiązania zawieszenia z jednym poprzecznym resorem. Już wtedy wiedziałem, że to auto to porażka.
Po wielu latach miałem wątpliwą przyjemność spotkać się z maluchem na dłużej, na kursie na prawo jazdy. Jeździłem nim na zmianę z pewną dziewczyną, która średnio radziła sobie z prowadzeniem i siedząc z tyłu, wciśnięty jak sardynka do puszki, złamany w pół, uderzając tyłem głowy o podsufitkę, zastanawiałem się, którędy wyjdę na wypadek dachowania. Nie było mi do śmiechu, bo zakleszczony w takiej pozycji miałem marne szanse na wydostanie się samemu, a straż w tamtym czasie była jeszcze słabo wyposażona w sprzęt do rozcinania blach.
Po zdaniu egzaminu maluch prześladował mnie dalej. Większość kolegów z mojego rocznika również wyposażyła się w legalne kwity i ruszyła na zakupy swoich czterech kółek. Jak nie trudno się domyślić, najbardziej dostępnym samochodem był mój ulubiony Fiat 126p. W krótkim czasie w okolicy zaroiło się od stuningowanych rzemieślniczymi spojlerami kupowanymi na giełdach wozidełek, dudniących kawałkami właśnie powracającego na muzyczny rynek Modern Talking. Długo broniłem się przed umieszczeniem malacza w historii posiadanych przeze mnie pojazdów na zaszczytnym pierwszym miejscu. I udało mi się. Moim pierwszym wozem został duży fiat, czyli 125p.
Niestety, z czasem okoliczności zmuszały mnie do przejażdżki którymś z pojazdów kolegów. Nie mogłem pojąć, że istnieli ludzie, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli, potrafili wydać pieniądze na coś takiego. Jeśli ktoś jeździł kiedyś np. trabantem wie, jak przestronnie może być w małym aucie. Mam na myśli głównie miejsce na nogi. W maluchu określenie „miejsce na nogi” było zbyt szumne, a już na pewno nie w pełni uprawnione było używanie go w liczbie mnogiej. Miejsce na NOGĘ, z tym się zgodzę. Wielkie, wnikające do środka nadkola, pedały o szerokości 2 cm, które najlepiej było obsługiwać prowadząc w łyżwach, bo inaczej wciskało się je, tak jak małe dziecko klawiaturę komputera, wszystkie na raz. Obszerne, wysokie oparcia starczające, mniej więcej, do końca nerek, dające poczucie nieskończonego lęku o ewentualne skutki silnego uderzenia w tył, dźwignia zmiany biegów, której szukało się pod prawym kolanem i ciągłe froterowanie głową podsufitki. Ogrzewanie? Zapomnij. Spryskiwacz? Gumowy gnieciuch. I to zamykanie drzwi… Kiedy byłem dzieckiem nie mogłem pojąć, czemu wszyscy mają pourywane uchwyty. Dopiero później zorientowałem się, że konstruktorzy uznali to za zbytek, każąc użytkownikom ciągnąć za kieszeń w drzwiach. Nawet w prehistorycznej Syrenie można było znaleźć zwykły pleciony uchwyt, maluch takich luksusów nie posiadał.
Na zewnątrz nie było lepiej. Koła, nie dość że małe, wąskie to jeszcze ze skłonnością do skoliozy jak u dużych psów. Wystarczyło lekko unieść malucha za tył, nie mówiąc już o podnoszeniu go na lewarku, żeby koła nigdy już nie wróciły do stanu pionowego. Jechała potem taka mała Tatra i cięła opony na zewnątrz. Bagażnik, a raczej tzw. bagażnik mieścił jedną, góra dwie małe torby, a wtedy do zamknięcia wymagał przyłożenia dużej siły pośrodku maski, gdzie znajdował się zamek, który po wielu próbach zaskakiwał z dźwięcznym brzdękiem. Albo nie.
A z tyłu? Widzieliście kiedyś silnik malucha przy starcie? Założę się, że tak. To niepowtarzalny widok. Coś jakby gruźlik-epileptyk dostał nagle ataku kaszlu i padaczki jednocześnie. Wbrew pozorom, również kierowcy mieli możliwość dość częstego obserwowania tej agonii, stojąc z kijem wciśniętym do komory silnika i próbując namówić rozrusznik do współpracy, kiedy zapalanie ze środka przestawało być dostępnym luksusem.
Wrażenia z jazdy. Przyspieszenie 0-100: 52 sekundy. Prędkość maksymalna: 105. Pamiętam to dobrze z katalogów. Z wypasu do zamówienia w salonie była wspomniana szyba przednia klejona (niech będzie błogosławiona) oraz lusterko boczne prawe. No, może jeszcze szyba tylna ogrzewana. Koniec wypasu. W ostatnich wersjach fabryka pozabierała nie tylko kołpaki, ale nawet gumowe maskowania na śruby, które były używane w latach 80-tych. Swego czasu pewnym luksusem były tak zwane fotele lotnicze. Nie wiem, w jakim samolocie znalazłyby one zastosowanie, ale wolałbym dorobić sobie skrzydła jak Ikar i spróbować polecieć samemu, niż wsiadać do samolotu z takim poziomem komfortu.
I wiecie co? Mógłbym tak pisać i pisać jeszcze długo. Nie zmieni to jednak faktu, że ten mały, pierdzący, kaszlący wynalazek zapewnił mi wiele wspomnień, których nie zamieniłbym na nic innego. Był samochodem, dzięki któremu, jakby nie było, mogę legalnie jeździć po drogach. Był również samochodem, w którym przeżyłem chyba najlepsze wakacje mojego życia, kiedy z dwoma kumplami ruszyliśmy z namiotem na tygodniowy objazd południowej Polski. A przez ostatnich kilka lat egzemplarz jednego z tych pyrkadeł reklamował moją firmę, dzielnie stojąc na wietrze i mrozie i przyciągając wzrok przechodniów à la rajdowym oklejeniem. Więc mimo wszystko dzięki ci kaszlaku. Może nie zostaliśmy nigdy bliskimi kumplami, ale wiedz, że cię szanuję, mały. I to zupełnie na trzeźwo.