Za kilka lat diesle mają zniknąć z Unii Europejskiej. Elżbieta Bieńkowska chce, by stało się to jak najszybciej

Elżbieta Bieńkowska, pełniąca rolę europejskiego komisarza ds. rynku wspólnego i usług, nie widzi przyszłości silników Diesla w europejskich samochodach osobowych. Ich zniknięcie ma poprawić jakość powietrza. Unia ma dołożyć starań, by diesle nie trafiły do mniej zamożnych krajów UE.

Dużym problemem diesli jest emisja tlenków azotu, które według WHO są rakotwórcze
Dużym problemem diesli jest emisja tlenków azotu, które według WHO są rakotwórcze
Źródło zdjęć: © WP
Tomasz Budzik

28.05.2018 | aktual.: 14.10.2022 14:42

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Unia nie chce już diesli

Jeszcze kilkanaście lat temu rządy niektórych europejskich państw zachęcały zmotoryzowanych do zakupu samochodów z silnikiem wysokoprężnym. Wszystko zmieniło się, gdy w 2015 r. wybuchła afera Volkswagena. Okazało się, że deklarowana w katalogu emisja CO2 niewiele ma wspólnego z ilością zanieczyszczeń, wydostających się z rury wydechowej podczas normalnej jazdy. Dziś wysokoprężne samochody odbierane są jako jedno z głównych źródeł szkodliwych dla ludzkiego zdrowia substancji obecnych w powietrzu, którym oddycha się w miastach.

W wywiadzie, z którego relacja pojawiła się z serwisie internetowym "Bloomberga", Elżbieta Bieńkowska stwierdziła, że samochody z silnikiem Diesla powinny zniknąć z Europy w ciągu kilku lat. Oczywiście trudno sobie wyobrazić, aby miało to oznaczać zakaz jazdy takimi pojazdami po drogach wspólnoty. Chodzi o wycofanie aut z takim napędem ze sprzedaży. Jak zauważyła Bieńkowska, wiadomo dziś, że nie nie ma czystych diesli i samochody takie nie mogą powstać, bo choć mają one mniejszy wpływ na ocieplenie klimatu niż auta benzynowe, to emitują znacznie więcej tlenków azotu i innych substancji, mających negatywny wpływ na zdrowie.

W wywiadzie Bieńkowska wspominała o dotychczasowej arogancji producentów samochodów i możliwości jej przełamania za sprawą nowych, restrykcyjnych przepisów. W kwietniu Unia Europejska zmieniła przepisy o homologacji samochodów. W myśl nowych regulacji przynajmniej jeden na 40 tys. wyprodukowanych egzemplarzy aut będzie musiał być sprawdzany pod kątem zgodności z homologacją - w szczególności chodzi o bezpieczeństwo i emisję. W razie odstępstw Unia będzie mogła nakładać do 30 tys. euro kary za jedno auto.

Urzędnicy stawiają na prąd

Elżbieta Bieńkowska pochwaliła prace kilku europejskich firm - takich jak BASF, BMW czy Mercedes - nad wypracowaniem europejskiego wkładu w przyszłą produkcję baterii samochodowych. Obecnie sprzedaż samochodów elektrycznych oscyluje w Europie w granicach 1,5 proc. wszystkich zarejestrowanych po raz pierwszy pojazdów. Zdaniem specjalistów w 2021 r. ma ona wynieść już 5 proc., a od 2025 r. ma dynamicznie rosnąć.

Ambitne plany w tym względzie mają najwięksi producenci samochodów. Do 2030 r. Toyota chce sprzedawać rocznie 5,5 mln zelektryfikowanych samochodów. Ich udział ma stanowić wówczas przynajmniej połowę rocznej sprzedaży. Japończycy inwestują w złoża litu, który jest konieczny do produkcji baterii litowo-jonowych. Toyota pracuje również akumulatory z elektrolitem w postaci ciała stałego. Mają one magazynować dwukrotnie więcej prądu niż tradycyjne baterie o tych samych gabarytach, a dodatkowo wymagać znacznie mniej intensywnego chłodzenia. Pierwszy samochód z taką baterią ma pojawić się na rynku około 2030 r.

Niczego przypadkowi nie pozostawia również Volkswagen. Niemcy do 2025 r. chcą produkować przynajmniej 3 mln elektrycznych aut. Koncern już zabezpieczył sobie dostęp do baterii samochodowych. Podpisał długoterminowe kontrakty na baterię za łączną kwotę 40 mld euro. Volkswagen pracuje również nad fabryką, w której samodzielnie będzie produkował akumulatory.

A może to ślepa uliczka?

Zdaniem niektórych ekspertów samochody elektryczne będą tylko przejściowym etapem rozwoju motoryzacji. Ich zdaniem znacznie dłużej będzie trwało panowanie aut na ogniwa paliwowe. Skąd takie przekonanie?

Samochód na ogniwa paliwowe można zatankować podobnie jak dzieje się to w przypadku tradycyjnego auta. Nie trzeba długo czekać, by baterie się naładowały, bo energia wytwarzana jest na bieżąco. Co nie mniej ważne, a zdaniem niektórych nawet ważniejsze, wodór mógłby być produkowany lokalnie z użyciem biologicznych metod wytwarzania. To zapewniłoby bardziej zrównoważony rozwój kraju i sprawiło, że paliwa nie trzeba byłoby transportować na duże odległości.

Są jednak i minusy. W Europie infrastruktura stacji wodorowych jest nikła, a w Polsce w ogóle nie istnieje. Mało jest też samochodów, które korzystają z tej technologii.

Pierwszy, który przychodzi nam do głowy, to oczywiście Toyota Mirai. Sedan oferuje moc 154 KM i moment obrotowy wynoszący 335 Nm. Samochód rozpędza się od 0 do 100 km/h w 9,6 s. Jest to więc dynamika, która powinna być satysfakcjonująca dla większości kierowców. Zasięg auta wynosi od 550 do 700 km.

Inne wodorowe modele to Hyundai ix35 Fuel Cell oraz Honda Clarity Fuel Cell. Koreańskie auto oddaje do dyspozycji kierowcy 136 KM i 300 Nm, a przyspieszenie do „setki” wynosi tu 12,5 s. Zasięg to 600 km. Honda legitymuje się mocą 176 KM i momentem obrotowym wynoszącym maksymalnie 300 Nm. Japończycy obiecują przyspieszenie do 100 km/h w 9 s i 650 km zasięgu.

Jak na razie oferta producentów w dziedzinie aut z ogniwami paliwowymi jest skąpa. Nawet jeśli eksperci, którzy w ostatecznym rozrachunku stawiają na tę technologię, mają rację, to zapewne nie uda się uniknąć etapu pojazdów z silnikami elektrycznymi i zelektryzowanymi jednostkami napędowymi.

Źródło: Bloomberg, Automotive News Europe

Źródło artykułu:WP Autokult
Komentarze (32)