Zima na starcie, a kuligi już zbierają żniwo. Kierowcy, jak trzeba do was mówić? [Opinia]
Łódzka policja wyjaśnia sprawę kuligu, który zakończył się wypadkiem i przewiezieniem do szpitala dziecka oraz 37-letniej kobiety. Organizator "zabawy" może mówić o szczęściu. Niedawno zapadł wyrok w sprawie kuligu, którego córka kierowcy nie przeżyła.
14.12.2021 | aktual.: 14.03.2023 14:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na początek kalendarzowej zimy musimy jeszcze poczekać tydzień. W niektórych rejonach kraju już kilka dni temu pojawił się jednak śnieg. To wystarczyło, żeby – jak co roku – znaleźli się kierowcy organizujący jedną z najgłupszych "zabaw", jakie można sobie wyobrazić. W końcu śnieg i sanki to sprawdzony przepis na całą masę radości dla dziecka. Tyle że ta formuła sprawdza się w bezpiecznych warunkach. Na przykład na stoku o odpowiednim nachyleniu. A jeśli nie ma go w pobliżu? Niestety, zdaniem niektórych świetną alternatywą może być tu hak holowniczy samochodu i zaśnieżone ulice.
Tak właśnie myślał mężczyzna, który urządził kulig w Janowie nieopodal Kutna. Do ciągnika przywiązał dwie pary sanek, a na nich położył drewniane palety. Wszystko szło dobrze do czasu, gdy na drodze pojawił się jadący z naprzeciwka pojazd. Podczas manewru wymijania doszło do zderzenia sanek z samochodem osobowym. Sześcioletnie dziecko i 37-letnia kobieta trafili do szpitala. Na szczęście ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
Taki scenariusz powtarza się co roku. Zapewne wiele razy, bo przecież nie każdy taki wypadek przebija się do ogólnopolskiego dyskursu. Zdarza się, że kierowca prowadzący kulig musi nagle zwolnić. Niestety, jadące na sankach osoby nie mają do dyspozycji tarcz hamulcowych i uderzają prosto w tył ciągnącego sanie pojazdu. Czasami okazuje się, że prędkość na zakręcie bywa zbyt wysoka i sanki znajdujące się z tyłu kuligu nie mieszczą się w łuku. Ale co to 40 km/h? Zza kierownicy samochodu można mieć subiektywne poczucie, że to niewiele. Osoby na sankach nie otacza jednak twarda karoseria, a jej głowy nie chroni poduszka powietrzna. Często tyle wystarczy, żeby doszło do tragedii.
Nie trzeba wiele wyobraźni, by przewidzieć potencjalne zagrożenia. Mimo to co roku kierowcy, czyli osoby, które przeszły – co by nie powiedzieć – specjalistyczne szkolenie i zdały egzamin państwowy, popełniają te same błędy. U ich podłoża leży bezmyślność i brak elementarnej wiedzy na temat podstawowych zasad fizyki. Może potrzebna jest kampania społeczna, w której rodzic poproszony przez dziecko o wspólną zabawę na śniegu zmienia się w szaleńca biegającego z siekierą niczym w "Lśnieniu"?
"E tam, na pewno nic się nie stanie" – powiedzą niektórzy. Niekoniecznie. W poniedziałek 13 grudnia zapadł wyrok w sprawie mężczyzny, który przed rokiem urządził kulig dla sześciu osób. Po dwie usiadły na każdym z trzech foliowych worków ciągniętych przez osobowe renault. Jeden z zakrętów okazał się jednak zbyt ciasny przy rozwijanej przez samochód prędkości. Nastolatki jadące na ostatnim worku uderzyły w drzewo. Dziewczęta zostały przewiezione do szpitala, ale niestety jednej z nich nie udało się już uratować. Była to córka organizatora kuligu.
Przy takim dramacie konsekwencje prawne dla kierowcy wydają się nieistotne. Może jednak niektórych odstraszą skuteczniej niż ryzyko skrzywdzenia swoich najbliższych lub dzieci z sąsiedztwa. Przepisy zakazują ciągnięcia po drogach sanek czy innych urządzeń służących do jazdy. W takiej sytuacji policja może nałożyć na kierowcę do 500 zł mandatu i 5 punktów karnych. Jeśli dojdzie do wypadku, mundurowi mogą zatrzymać prawo jazdy kierowcy, a sąd skazać go nawet na 8 lat więzienia.