Więcej praw i mniej rozumu: problem pedałów w Polsce
"A rower jest wielce okej, Rower to jest świat."
16.09.2014 | aktual.: 16.09.2014 08:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jak poeta w pieśni mawiał: rower jest wielce okej. Trudno się nie zgodzić. Rower środowiska nie zanieczyszcza, albowiem porusza się dzięki sile mięśni cyklisty. Rower jest wielce okej także ze względu na nikłą ilość miejsca, jaką zajmuje w przestrzeni miejskiej. I fajny jest też dlatego, że po zakończonej podróży można go wziąć na garba i wtargać na sam szczyt swojego pięknego, socjalistycznego bloku z płyty, po czym umieścić go na balkonie. Ze swoim szpachelwagonem tego raczej nie zrobię, bo mam za małego garba i ów wehikuł nie będzie uprzejm zmieścić się ani do windy, ani żadnym sposobem na klatce schodowej. Dlatego musi on gnić pod blokiem i psuć panoramę okolicy. To już zatem ustaliliśmy: teza postawiona przez artystę jest słuszna: rower jest wielce okej.
Problem w tym, że nie każdy rowerzysta jest wielce okej. Mój wnerw jest czasem tak wielki, że wąs mi dęba staje. Frustracja sięga tak gargantuicznych rozmiarów, że nie wiem od czego zacząć. Zacznę więc może od najznamienitszego środowiska, w jakim może znaleźć się rower: od ścieżki rowerowej. Jest to wydzielony pas, zazwyczaj na chodniku, który stanowić powinien enklawę dla osób chętnych do pedałowania. Niestety, piesi często lekceważą granice wysmarowane na olejno na chodnikach i galopują z gromadkami dzieci wzdłuż i wszerz, konsumując niedzielne gofry i pokościelne lody, nie zważając na natarczywe dzwonki wstrętnych rowerzystów. O! Pardon! Miałem na nich krzyczeć, a ich bronię i stawiam w roli ofiary. Przejdźmy zatem 100 m dalej: do przejścia dla pieszych.
Tutaj ścieżka rowerowa przecina się z jezdnią. Rowerzyści mają tutaj więcej praw niż mieć powinni. Przepisy mówią, że paskudny kierowca w śmierdzącym samochodzie powinien zawsze zatrzymać się i ustąpić pierwszeństwa nadjeżdżającemu rowerzyście. Zawsze gdy skręcam w prawo i zielone światło lśni na sygnalizatorze rowerowym, wytężam swój wzrok w poszukiwaniu rowerzystów. Nie ma? No to wio. Szpachelwagon rusza zostawiając kłęby dymu. BŁĄD! Dzwonek zamontowany na rowerze przecinającym ulicę z prędkością światła wyprowadza mnie z błędu: wcale nie miałem wolnej drogi.
Jest parę miejsc w moim pięknym mieście, w którym wąs dęba staje na myśl o tym z jakich zakamarków wypływa ścieżka rowerowa. Mamy tu cały wachlarz systemów kamuflujących: żywopłoty, drzewa zapewniające cień w upalne dni, kioski i bariery dźwiękochłonne (kolejne cudeńko, o którym kiedyś nasmaruję). W sam raz, żeby wyfrunąć z nich na ostrym kole z prędkością pierdyliarda mil na godzinę, no bo mam pierwszeństwo, c'nie? I tak oto Janusz daje po heblach. Szanowna wycieczka samochodowa tłocząca się za mną powstrzymuje się od wjechania mi w miejsce, w którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę, a cyklista znika w oddali.
Owszem, zgodnie z przepisami miał pierwszeństwo, nie musiał zsiadać z roweru. Ale czy myślenie to już nie obowiązuje? Jestem za tym, żeby każdy rowerzysta, nawet na ścieżce rowerowej miał obowiązek zsiąść z roweru i przeprowadzić go przez jezdnię. Albo przynajmniej zatrzymać się przed ulicą i dopiero ruszyć. Tak jest! Mam w nosie wygodę cyklistów. Bo nie wygoda jest najważniejsza. Dla mnie najbardziej wygodnie i do tego jakże ekonomicznie (w końcu bez zatrzymywania pojazdu i ponownego rozpędzania) byłoby przejechać przez przejście pełnym ogniem, lawirując między pieszymi. Ależ to byłoby wygodne! Wąsem strzygę z radości na oszczędności, które na koniec miesiąca przekułbym na zapas dorodnych polskich ziemniaków. Tylko jak już wyżej byłem uprzejm nasmarować: nie o komfort chodzi, a o bezpieczeństwo. A takie przefruwanie rowerem przez przejście od bezpiecznego jest dalekie.
Skoro już udało mi się tego rowerzysty biednego nie rozjechać na przejściu, daje mnie on drugą szansę. Wskakuje w ruch uliczny i stara się za wszelką cenę dotrzeć wszędzie przede mną.
Proszę uprzejmie, ja nikomu nie bronię jeździć po ulicach. Ale nalegam przeokropnie mocno aby robić to z zachowaniem rozsądku. Po pierwsze: dlaczego kiedy rowerzysta jest uczestnikiem ruchu drogowego i oczekuje, że będzie traktowany przez kierowców jak równy, olewa on czerwone światła? On może przemknąć między pieszymi, a ja nie? To szczególnie zauważalne w miejscach, gdzie mamy tylko zebrę, a nie ma drogi poprzecznej. Wtedy tylko dureń czekałby na zielone. Może w takim razie i ja swoim szpachlowozem zacznę uskuteczniać parkour między przechodniami?
Po drugie: kiedy już cyklista wytacza się na drogę, niech przyodzieje jakieś odblaski, bo bez nich widać go po zmroku równie dobrze, co uśmiech na twarzy mojego sąsiada, w dniu, w którym drogą zakupu wszedłem w posiadanie mojego szrotolotu. Znaczy się: nie widać go wcale.
Ja bym bardzo chciał, żeby możliwie dużo osób korzystało z dobrodziejstwa, jakim jest rower. Poza tym, że dzięki temu mamy oszczędności paliwa, które zostawiają więcej bezołowiowej dla mnie w światowych zapasach, to jeszcze sam mam więcej miejsca na drogach. Jednak przesiadając się na rower, drodzy cykliści, myślcie - pamiętajcie, że dla kierowców pojawiacie się znikąd, często nieoświetleni i malutcy.
Zachęcam Was drodzy czytelnicy mojego wąsatego bloga do dyskusji w temacie współistnienia roweru i samochodu.