Komisja Europejska chce zaostrzenia norm emisji. Nadchodzi era elektryków
Producenci sprzedający samochody na Starym Kontynencie wciąż są dalecy od osiągnięcia limitu emisji wynoszącego 95 g CO2/km. Tymczasem Komisja Europejska już myśli o dalszym zaostrzeniu wymogów. Do 2030 r. poziom emisji miałby spaść aż o połowę.
14.09.2020 | aktual.: 22.03.2023 10:17
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zaskakująca propozycja
Komisja Europejska zamierza zaproponować przyjęcie przepisów, w myśl których producenci samochodów będą mieli obowiązek ograniczyć średnią emisję CO2 z samochodów osobowych. Do 2030 r. redukcja ta miałaby wynieść 50 proc. względem rezultatu, który zostanie osiągnięty na koniec 2021 r. To zaskakujące, bo pierwotnie poziom obniżenia emisji miał wynieść w tym czasie 37,5 proc., informuje "Automotive News Europe". Dla koncernów motoryzacyjnych może być to potężny problem.
Oficjalny unijny dokument w tej sprawie ma ujrzeć światło dzienne w ciągu tygodnia. Stowarzyszenie niemieckich producentów samochodów VDA już zapowiedziało, że będzie sprzeciwiać się dalszemu zaostrzaniu kursu w dziedzinie redukcji emisji CO2 przez samochody. Nic w tym dziwnego. Takie zobowiązanie oznaczałoby konieczność przebudowania całej gamy samochodów. To wymagałoby poniesienia ogromnych kosztów na badania i prace projektowe. W efekcie otrzymalibyśmy samochody emitujące mniej CO2, ale też znacznie droższe. Dlaczego?
Koniec "zwykłych" aut?
Według danych Europejskiej Agencji Środowiska (EEA) średnia emisja CO2 w przypadku nowych samochodów osobowych zarejestrowanych w Europie w 2019 r. wyniosła 122,4 g/km. Jeśli założymy, że rezultat ten nie zmieniłby się, ograniczenie tej wartości o połowę oznaczałoby, że w 2030 r. limit średniej emisji dopuszczanej przez Unię Europejską wyniósłby 61,2 g CO2/km. Sprawdźmy, co zmieniłoby to w praktyce.
Obecnie miejski samochód segmentu A z wolnossącym silnikiem benzynowym emituje 110-120 g CO2/km. Okazuje się więc, że nawet najmniejszy pojazd o tradycyjnym napędzie charakteryzuje się emisją, która w 2030 r. byłaby nie do przyjęcia. Może więc rozwiązaniem problemu są hybrydy? Te tradycyjne, bez możliwości ładowania z gniazdka, są przecież coraz popularniejsze w Polsce, a ich udział wśród nowych aut wynosi już 12,5 proc., czyli niewiele mniej niż w przypadki diesli. Jak się jednak okazuje, nawet w przypadku hybrydowego samochodu segmentu B emisja waha się od ok. 85 do niemal 100 g CO2/km.
Rozwiązaniem problemu z obniżeniem emisji jest sprzedawanie jak największej liczby pojazdów zelektryfikowanych, czyli umożliwiających ładowanie z sieci energetycznej. W przypadku hybrydy plug-in segmentu C laboratoryjnie określona emisja może wynosić ok. 35 g CO2/km. W przypadku aut elektrycznych bateryjnych czy na ogniwa paliwowe emisji nie ma wcale. Jest tylko jeden problem: cena.
Dla przykładu Kia XCeed jako hybryda plug-in kosztuje 130 tys. zł. Na auto w tej samej wersji wyposażeniowej, ale z benzynowym silnikiem o zbliżonej mocy, trzeba wydać 96 tys. zł. Oznacza to, że hybryda plug-in jest droższa o 35 proc. W przypadku aut w pełni elektrycznych różnica jest jeszcze widoczniejsza. Volkswagen up! z klasycznym napędem kosztuje przynajmniej 53 tys. zł. Cennik jego elektrycznej wersji rozpoczyna się zaś kwotą 98 tys. zł. To wzrost aż o 85 proc. Jest jeszcze problem kar.
Producenci pod ścianą
Już w 2021 r. sprzedający w Europie producenci zostaną rozliczeni ze średniej emisji CO2. Zgodnie z założeniami Unii Europejskiej do tego czasu średnia emisja CO2 w przypadku aut osobowych nie powinna przekroczyć 95 g/km. Producenci, którym ta sztuka się nie uda, będą musieli liczyć się z karami. Taka firma będzie musiała zapłacić 95 euro za każdy gram powyżej limitu, a kwota ta będzie mnożona przez liczbę samochodów, które dany producent sprzeda. Widoki na spełnienie normy są niewielkie.
Początkiem 2020 r. brytyjska firma analityczna PA Consulting oszacowała, że w 2021 r. żadnemu z producentów nie uda się osiągnąć europejskiej normy. Zdaniem Brytyjczyków w najlepszej sytuacji będzie Toyota, dla której średnia emisja CO2 wynieść ma 95,1 g/km. Na dalszych miejscach podium mają znaleźć się PSA (95,6 g CO2/km) oraz Renault - Nissan – Mitsubishi (97,8 k CO2/km). To jednak tylko pierwsza trójka. W przypadku sklasyfikowanego przez PA Consulting na 5. miejscu Volkswagena emisja miałaby wynieść już 109,3 g CO2/km, a zamykający pierwszą dziesiątkę Fiat – Chrysler miałby osiągnąć rezultat 119,8 g CO2/km. Gdyby tak się stało, Toyota zapłaciłaby karę równą 0,1 proc. rocznych przychodów EBIT koncernu, ale Volkswagen musiałby pożegnać się z 32 proc. przychodów, a Ford z 39 proc. Jeśli teraz producenci mają tak duże problemy, to co byłoby w 2030 r.?
Bieżące europejskie dane również nie napawają optymizmem. Według europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów ACEA w drugim kwartale 2020 r. sprzedaż samochodów zelektryfikowanych, a więc w pełni elektrycznych i hybryd typu plug-in, wyniosła na Starym Kontynencie 7,2 proc. W porównywalnym okresie 2019 r. było to zaledwie 2,4 proc. Mimo to trudno sobie jednak wyobrazić, by udział zelektryfikowanych aut sięgnął poziomu, który zapewniłby osiągnięcie średniej emisji wynoszącej 61 g CO2/km. W krajach, których mieszkańcy mogą pochwalić się skromniejszymi przychodami, na elektryczną rewolucję trzeba będzie poczekać znacznie dłużej niż do 2030 r.
Jeśli Unia Europejska zdecyduje o zaostrzonym kursie w kwestii ograniczania emisji CO2, dla klientów będzie to oznaczało podwyżkę cen samochodów. Producenci będą zmuszeni wycofać odmiany z tradycyjnym silnikiem, a to oznacza, że na auta trzeba będzie wydawać więcej.