Poradniki i mechanikaAkcja serwisowa Volkswagena w związku z aferą spalinową. Jak to wygląda od strony użytkownika?

Akcja serwisowa Volkswagena w związku z aferą spalinową. Jak to wygląda od strony użytkownika?

Jeżeli jesteś właścicielem Volkswagena z silnikiem 2.0 TDI z rocznika 2009-2015, to na pewno dostałeś już list zawiadamiający o akcji naprawczej związanej z głośną w 2015 roku aferą spalinową. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to wygląda z punktu widzenia użytkownika i czy warto zgłosić się na naprawę.

Kampania serwisowa silników EA189 (różne pojemności) obejmuje auta z roczników 2009-2015
Kampania serwisowa silników EA189 (różne pojemności) obejmuje auta z roczników 2009-2015
Źródło zdjęć: © fot. mat. prasowe/Volkswagen
Marcin Łobodziński

13.10.2017 | aktual.: 30.03.2023 11:14

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

W tym celu musiałem się wcielić w postać właściciela popularnego w Polsce Volkswagena Passata z silnikiem 2.0 TDI o kodzie EA 189, skażonym oszustwem niemieckiego koncernu.

Zatem dokładnie dwa lata temu, w październiku 2015 roku, otrzymałem list zawiadamiający mnie o przekręcie - nazwanym "opymalizacją" - jakiego dokonał Volkswagen wraz z przeprosinami oraz informacją, że silnik jest bezpieczny i sprawny technicznie, a gdy tylko zostanie znalezione rozwiązanie problemu, zostanę o tym powiadomiony i zaproszony do serwisu na naprawę.

Bardzo szybko, bo już w listopadzie 2015 Volkswagen przedstawił sposób naprawy mojego samochodu, ale ogłosił to w mediach, natomiast ja zostałem o tym powiadomiony – uwaga! – na przełomie kwietnia i maja 2017 roku. Telefonicznie.

Przy okazji dowiedziałem się, że lada dzień ktoś się ze mną skontaktuje w celu umówienia się na konkretny termin naprawy. Po połowie roku minął "lada dzień" i zadzwoniono do mnie, by ustalić datę wykonania akcji naprawczej.

Naprawić czy nie?

Taki dylemat miał i wciąż ma pewnie niejeden właściciel auta pochodzącego z koncernu Volkswagena. Faktem jest, że motor 2.0 TDI ma tzw. oprogramowanie wyłączające. Polega to na tym, że spełnia normy spalin wyłącznie na stanowisku badawczym, natomiast na drodze zachowuje się inaczej i według różnych podmiotów badawczych emisja tlenków azotu przekracza dopuszczalne normy kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy.

Faktem jednak jest, że silnik pozostaje sprawny, czyli ma odpowiednią moc, osiągi i zużycie paliwa. W głowie rodzi się więc logiczna myśl: czy warto naprawiać sprawny motor? Skoro jest w porządku, może lepiej go nie ruszać? Jeżeli po naprawie będzie emitował mniej tlenków azotu, to czy nie zostanie nadwyrężona jego trwałość?

Powiedzmy sobie szczerze - upłynie wiele lat, zanim użytkownicy odczują jakąkolwiek różnicę pomiędzy silnikiem przed i po naprawie. Prawdopodobnie wielu nigdy niczego nie dostrzeże. Ale również nie sprawdzi w żaden sposób emisji szkodliwych substancji.

Tak na dobrą sprawę trudno wyrobić sobie przekonanie, że nasze auto po naprawie rzeczywiście będzie "czystsze". To wyłącznie kwestia osobistego zaufania do producenta i konkretnego podejścia do ochrony środowiska. Ja postanowiłem zrobić to z czystej ciekawości, choć nie ukrywam, że liczę na nieznacznie niższe zużycie paliwa.

Jak wygląda naprawa?

Po umówieniu się na konkretną godzinę odwiedziłem ASO Volkswagena, gdzie zostałem przyjęty na kampanię serwisową. Profesjonalnie i z kulturą. Pracownik serwisu poinformował mnie o tym, co zostanie zrobione i że wszystko jest bezpłatne, z myciem samochodu włącznie, ale z tego ostatniego akurat sam zrezygnowałem.

Naprawa polega na wgraniu nowego oprogramowania sterującego pracą silnika oraz - jak się okazało - założeniu tłumików drgań na przewody paliwowe. To również część tej samej kampanii, ale dotycząca akurat mojego egzemplarza Passata B6 z 2009 roku. Dowiedziałem się także, że wszystko potrwa około godziny.

Jako że jestem rozmowny, dowiedziałem się przy okazji, że niektórzy użytkownicy chwalą sobie auto po naprawie – jest rzekomo oszczędniejsze. Nie wiem, czy to prawda i nigdy się nie dowiem. Są jednak problemy z samochodami po chiptuningu i z wyciętym filtrem cząstek stałych.

W obu przypadkach oprogramowanie sterujące silnikiem zostało bowiem zmienione we własnym zakresie przez właściciela pojazdu i po akcji naprawczej klienci tracą to, za co wcześniej zapłacili. Volkswagen nie może odpowiadać za to, że jego sterownik już ”widzi” - tak powinno być - że z filtrem DPF coś jest nie tak, bo przecież go nie ma.

Oto co można zyskać po "naprawie" silnika. Certyfikat poświadczający, że emituje tyle tlenków azotu ile trzeba
Oto co można zyskać po "naprawie" silnika. Certyfikat poświadczający, że emituje tyle tlenków azotu ile trzeba© fot. Marcin Łobodziński

Po dokładnie 55 minutach oczekiwania zostałem poinformowany, że auto jest gotowe. Przy odbiorze wręczono mi certyfikat potwierdzający, że ten konkretny egzemplarz spełnia wszystkie parametry techniczne ważne dla homologacji i że wreszcie przestaje truć sąsiadów. Wracając do domu nie odczułem absolutnie żadnej różnicy podczas jazdy.

Moje osobiste wrażenia

Nigdy nie dowiem się, czy moje auto rzeczywiście się zmieniło, czy też nie, czy emituje mniej tlenków azotu. Nie dowiem się, ponieważ nigdy nie zostanie ono zbadane pod tym kątem. Tym bardziej że samo wgranie nowego oprogramowania może nie wystarczyć.

Nie sprawdzono przecież czy silnik, układ wtryskowy i wydechowy są w 100 procentach sprawne.

Nie dowiem się także, czy cała ta akcja serwisowa ma jakikolwiek sens, tak jak cała afera rozkręcona wokół Volkswagena, która przyniosła jedynie to, że być może za kilkanaście lat w niektórych państwach jazda autem z silnikiem Diesla będzie zabroniona.

Nie należę do krzykaczy, którzy widząc łatwy łup pobiegną z tym do sądu, udając jak bardzo są pokrzywdzeni przez producenta. Czy coś zyskałem? Kawałek papieru, według którego mój silnik jest lepszy. Nie pozostaje mi nic innego niż wierzyć, że tak jest. Czy coś straciłem? Tak, około 1,5 godziny czasu, za który nikt mi nie zapłacił.

Komentarze (26)