"Le Mans 66" to niezłe kino familijne, ale pozostawia lekki niedosyt
Weź najtrudniejszy wyścig świata, dodaj świetną i prawdziwą historię dążenia do sukcesu, po czym wzbogać to wszystko o światowej klasy ekipę aktorów. W efekcie otrzymasz "Le Mans 66" – dobrą, ale niewymagającą wysiłku intelektualnego rozrywkę. Jeśli choć trochę interesujesz się motoryzacją, musisz do niego podejść z dużą rezerwą.
21.11.2019 | aktual.: 22.03.2023 17:17
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Ford v Ferrari" (w Polsce o dziwo znany jako "Le Mans 66") już po premierze pierwszej zapowiedzi okazał się najbardziej oczekiwanym filmem w redakcji. Tytuł w polskiej dystrybucji dla przeciętnego Kowalskiego może być nieco niejasny, ale twarze Christiana Bale’a i Matta Damona stanowią solidny magnes.
FORD v FERRARI | Official Trailer 2 [HD] | 20th Century FOX
Zacznijmy przede wszystkim od tego, czym "Le Mans 66" (czy "Ford v Ferrari") nie jest. Zapomnijcie przede wszystkim o ukazaniu rywalizacji z perspektywy dwóch obozów, których właściciele mają ego wielkości Księżyca. To czyste Hollywood gloryfikujące potężne V8, Coca-Colę i amerykański styl życia. Włosi są tutaj przedstawieni w stereotypowy (acz niezwykle zabawny) sposób, a Enzo okazuje się być "tym złym", choć jego postać została zarysowana tak, by nie wyróżniała się na tle Shelby’ego czy Milesa. Tak naprawdę trafniejszym tytułem byłoby Shelby v członkowie zarządu Forda.
Moje oczekiwania były ogromne, tym bardziej, że za kamerą zasiadł James Mangold. Ten filmowiec zaskoczył mnie mrocznym, acz strawnym podejściem do postaci Wolverine’a ("X-men"). W tym wypadku – 24 godzin gnania z pełną prędkością – podszedł do tematu w sposób niezwykle bezpieczny. Bez problemu da się zauważyć kilka zabawnych przerywników wprowadzających chwilę oddechu czy nieliczne "głębsze" momenty refleksji. Rozmycie akcji pozwala trafić do wszystkich, czyniąc z "Le Mans 66" niemal kino familijne.
Choć i Bale i Damon trzymają jak zwykle wysoki poziom (zwłaszcza pełen sarkazmu Bale), główną rolę grają tutaj samochody. Trudno oczywiście dokładnie pokazać, jak GT40 powstawał od zera, ale co ważniejsze aspekty (aerodynamika, podmiana hamulców podczas wyścigu) są mocno zaakcentowane. Ferrari 330 P3 nigdy nie wyglądało lepiej, ale z racji hollywoodzkiego charakteru sceny wyścigu wykorzystują szybkie cięcia, efektowne przeloty i kinowe standardy – Ken Miles zawsze ma pod ręką kolejny bieg, a silna wola pozwala znaleźć kilka koni mechanicznych więcej.
Do tego momentu "Le Mans 66" ("Ford v Ferrari") jest niezłym kąskiem. Musicie jednak wiedzieć, że twórcy podeszli z wyjątkową fantazją do trzymania się faktów. Zaznajomieni w historii zauważą, że sam proces zakupu Ferrari przebiegał nieco inaczej (zwłaszcza wątek z rodziną Agnellich), gdzieś zapodział się wyścig z 1965 roku, kiedy Miles ugotował skrzynię, a postać szefa zespołu, Leo Beebe, jest przerysowana. W polskim tłumaczeniu pojawiły się też nieliczne błędy. Czym intensywniej będziecie ich szukać, tym mniej przyjemności będziecie mieli z oglądania.
Jeśli szukacie realizmu, lepiej jest odpalić klasyczne "Le Mans" z 1971 roku ze Stevem McQueenem. "Le Mans 66" to niezły film na leniwe popołudnie. Osobiście cieszy mnie zainteresowanie filmowców tą tematyką. Czym Hollywood powinno zainteresować się w następnej kolejności? Ja stawiam na rozwój rajdowej Grupy B.