Test: Toyota Celica Coupé VI z 1995 roku - jedyny taki "japończyk"
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kiedy zostałem zapytany, czy chciałbym przetestować Toyotę Celicę Coupé, odpowiedziałem, że niespecjalnie, bo nic w niej szczególnego nie ma. Zmieniłem jednak zdanie, kiedy właściciel auta wysłał mi zdjęcie. Wtedy odjęło mi mowę. Po kilku dniach już jeździłem jedną z najbardziej unikatowych wersji popularnego w Europie modelu.
Tak, to jest Toyota Celica Coupé, a to, co znamy doskonale z naszych ulic, to tak naprawdę Toyota Celica liftback. Tę wersję znamy także z rajdów, bo odmiana GT Four była budowana wyłącznie na liftbacku. I o ile Celicę w odmianie cabrio jeszcze niektórzy kojarzą i da się ją spotkać na ulicy lub w ogłoszeniach, o tyle przyznaję się, że do tamtego dnia nawet nie słyszałem o wersji coupé. A to właśnie na coupé zbudowano kabriolet.
Jest to — rzecz jasna — Celica szóstej generacji, przez wielu uznawana za ostatnią "prawdziwą". Siódemka tak się nie przyjęła. Tym samym wraz z zamknięciem jej produkcji zakończono żywot tego modelu. A szkoda, bo moim zdaniem dzisiejsza Toyota GR86 mogłaby nosić tę kultową nazwę, która wróciłaby na rynek jak Supra.
Niech sobie Japończycy mają nic u nas nieznaczące odniesienie do AE86, a w Europie byłaby Toyota Celica i Toyota GR Celica – czujecie to? Ja tak. Od razu się wtrącę w wasze myśli – dawniej Celica też miała tylny napęd.
Właściwie to auto amerykańskie
Produkowana w Japonii Toyota Celica Coupé trafiła wyłącznie na rynek japoński z kierownicą po prawej i amerykański z kierownicą po lewej stronie. Jak przystało na USA, obowiązkowy był automat i oczywiście licznik pokazujący prędkość w milach na godzinę. I tak jest w tym egzemplarzu. Jednym z niewielu, jaki zobaczycie w Europie, a być może jedynym.
Według danych, które udało się sprawdzić właścicielowi — choć to niepotwierdzone informacje i nie ma co do tego pewności — takie auta w naszym kraju są trzy. Dwa należą do tej samej osoby. Chodzi o opisywany egzemplarz oraz drugi, który właściciel kupił tylko dlatego, że miał nieuszkodzoną klapę bagażnika. Trzecią sztukę ma ktoś inny.
W Europie? Trudno powiedzieć. Ale dla przykładu, na niemieckim serwisie ogłoszeniowym Mobile.de, na którym wydaje się być wszystko, nie ma ani jednej sztuki na sprzedaż. Powiedzieć o tym aucie unikat, to jakby nic nie powiedzieć. To prawdziwy biały kruk. O wiele łatwiej znaleźć kabriolet.
Kilka przeróbek psuje odbiór auta
Samochód został poddany tylko częściowej renowacji, choć nie można tu mówić o stanie kolekcjonerskim. Po prostu jest to egzemplarz, który ma "ręce i nogi" i da się nim normalnie jeździć. Pali, skręca, przyspiesza i hamuje.
Właściciel nie jest jednak kolekcjonerem i nie miał oporu, by zamontować większe felgi, które moim zdaniem kompletnie nie pasują do auta. Druga "modyfikacja" to fotele z Celiki GT, które akurat pasują idealnie i są wygodne. Tylko to jest nieoryginalne. No i nie ma już instalacji autogazu, która została zamontowana w Polsce po imporcie z USA.
Reszta jest taka, jak wyjechała z fabryki. Silnik 1.8 (7A-FE) ma moc tylko 117 KM przy 5600 obr/min i 149 Nm momentu, dostępnego już od 2800 obr/min. Tak nisko, pomimo 16-zaworowej głowicy. Charakterystyka mało sportowa, ale w połączeniu z 5-biegowym automatem idealny do spokojnego toczenia się w stylu amerykańskim.
Jednostka słynie z dwóch rzeczy – ogromnej wytrzymałości oraz paliwożerności. To pierwsze buduje kult niezawodności tej marki, również w takich popularnych modelach jak Carina czy Avensis. Drugie jest szczególnie odczuwalne w połączeniu z automatyczną skrzynią i przy próbie dynamicznej jazdy. Na co dzień nie ma co liczyć na mniej jak 10 l/100 km.
Ile sportu w tej Celice?
Na pewno nie znajdziemy go w napędzie. Silnik daje mało mocy, automat jeszcze jej trochę odbiera, choć pracuje sprawnie, nawet przy redukcjach. Po wyłączeniu nadbiegu, korzystając tylko z czterech przełożeń, można trochę pośmigać. Motor chętnie wkręca się na obroty, a powyżej 3500 obr/min jest dość żwawy. Ale nie w tym tkwi magia Celiki.
Niska masa (1135 kg), niezależne zawieszenie, w tym tylne wielowahaczowe, plus krótki rozstaw osi (2535 mm) dają bardzo dobre właściwości jezdne. Dla porównania konkurencyjne dla Celiki modele z tego okresu — jak Ford Probe czy Opel Calibra — miały rozstaw osi 2600 mm. Warto tu podkreślić, że Celica nie jest samochodem dwudrzwiowym zbudowanym na jakimś sedanie, tylko czysto sportowym autem. I to czuć zarówno na prostych, jak i na łukach.
Zwinność to jej pierwsze imię. Wchodząc w zakręt, można odnieść wrażenie, że przednia oś jest bliżej kierowcy niż w rzeczywistości. Ten zaś siedzi dokładnie pośrodku między przednią a tylną osią.
Przód niesamowicie wbija się w łuk i trzyma przyczepność do momentu, kiedy jako pierwsza przy próbie zacieśnienia skrętu traci ją tylna oś. Myślałem, że to tylko w specyfikacji wyścigowej, jaką kilka lat temu jeździłem. Opanowanie tyłu na drogowych oponach nie jest szczególnie trudne, ale np. na mokrej nawierzchni warto mieć w pamięci brak ABS-u i ESP.
Przyjemny jest układ kierowniczy z klasycznym wspomaganiem hydraulicznym. Brakuje trochę siły przy manewrach na postoju, ale to akurat jest bez znaczenia. Czułość jest bardzo dobra, ale w dużej mierze w tym egzemplarzu jest to kwestia niskoprofilowego ogumienia. Nie byłoby tak sportowo na seryjnych 14- czy 15-calowych obręczach. Choć gdybym miał mieć to auto, chciałbym właśnie takie.
Przede wszystkim przy tak dużych felgach nie czuć do końca zgrania koła z amortyzatorem. Tłumienie nie jest dopasowane do takich opon i zawieszenie nie "przerabia" licznych nierówności z taką efektywnością, z jaką robiłoby to koło z oponą o większym profilu. Do takich felg należałoby założyć amortyzatory o większej sile tłumienia.
Mimo to samochód pozostaje stabilny nawet na bardzo nierównych drogach, w tym na zakrętach. Tylko trudniej nim kierować. A stabilność na prostej to drugie imię Celiki. I to pomimo tego krótkiego rozstawu osi, nawet przy silnych podmuchach wiatru na autostradzie, pędząc z dużą prędkością, pozostaje niewzruszona. Dzięki temu możesz szybko pokonać duże odległości, prowadząc niemal 30-letnie auto jedną ręką. A właściwie dwoma palcami jednej ręki.
A jak jest na co dzień?
Jak z toyotą. Zawsze odpali, skręci i zahamuje, bo niezawodność nawet sportowych modeli pozostaje na wysokim poziomie. Wbrew pozorom z przodu jest komfortowo i nie brakuje miejsca. Widoczność uznaję za bardzo dobrą, a komfort jazdy za wystarczający. Przy większej prędkości szumią boki samochodu, bo drzwi nie mają ramek. Ale i tak da się normalnie rozmawiać z pasażerem.
Z tyłu małe "kubełki" zmieszczą dwójkę dzieci, da się nawet wepchnąć fotelik – łatwiej niż do 911. Zresztą trochę większe dzieci mogą już pojechać bez fotelika, bo siedzenia są niskie i pas też przebiega niżej.
W bagażniku miejsca jest bardzo dużo, choć przez klasyczny w latach 90. wysoki próg załadunku trudno do niego wrzucić coś cięższego. Natomiast sama pojemność wystarczy, by spakować się nawet na kilkudniowy wyjazd. Taki urok dawnych, wszechstronnych, przednionapędowych coupé z tego okresu. Były sportowe, ale i bardzo funkcjonalne.
Dziś to samochód, który — pomimo wieku — daje to coś, że dobrze się z nim czułem. Być może gdyby był pordzewiałym liftbackiem, byłoby inaczej, a to unikatowa w Europie odmiana w niezłej kondycji. Z automatem bardzo przyjazna, a po założeniu odpowiednich kół i porządnych opon byłaby idealna. Na suchą nawierzchnię, bo do hamowania bez ABS musiałbym znów przywyknąć.
Ogromnym plusem modelu, nawet tej wersji coupé, jest świetny dostęp do części mechanicznych i eksploatacyjnych. Gorzej z nadwoziowym, bo tył trudno spotkać nawet na szrocie. W razie uderzenia przez auto z tyłu pozostają trzy opcje – zakup kabrioletu celem pozyskania części, dorabianie ich lub kasacja. Taki urok białych kruków.
Jeśli interesuje cię używana Toyota Celica z tego okresu, zapraszam do przygotowanego przeze mnie poradnika (poniżej), a jeśli masz pieniądze na wersję GT-Four, to zapoznaj się z poradnikiem Mateusza Żuchowskiego (niżej).
Zobacz także
Pomóż nam tworzyć Autokult!
.