Polacy kochają Rumunię i wiem dlaczego. Pojechałem tam Volkswagenem Amarokiem z namiotem dachowym
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ostatnio widzę ogromną miłość Polaków do Rumunii. W tym roku postanowiłem tam pojechać, by przekonać się, czy warto. Spędziłem tam sześć dni i przed powrotem do Polski myślałem już o kolejnych wakacjach w tym kraju.
Chodzi nie tylko o środowisko offroad, które Rumunię odwiedza od wielu lat, a masa osób wraca tam kilka razy w roku i niespecjalnie chce zmieniać kierunek. Mówię również o ludziach nieposiadających samochodu terenowego, chcących pojechać na wakacje za południową granicę i coraz chętniej wybierających właśnie Rumunię, której jeszcze nie znają, ale słyszą o niej same superlatywy. I aż trudno w nie uwierzyć. Od pewnego czasu obserwuję różne grupy tematyczne o podróżach, w tym do Rumunii, i parcie na ten kraj jest coraz większe. Głównie ze względu na możliwość swobodnego podróżowania i nocowania "na dziko".
W tym roku wsiadłem w terenówkę wyposażoną w namiot dachowy i pojechaliśmy z żoną zwiedzić Transylwanię. Szybko się przekonaliśmy, że to słuszny kierunek i miejsce, które trzeba zobaczyć. A przecież to tylko fragment, bo Rumunia jest sporym krajem, dlatego już myślę o wyjeździe za rok.
Za co można pokochać Rumunię? Po pierwsze – widoki
Czegoś takiego nie doświadczycie w większości europejskich krajów. Rumunię można porównywać z innymi państwami tylko do momentu zjazdu z drogi utwardzonej. O ile na zachodzie lub na południu jest to zwykle nielegalne, w Rumunii nawet nie trzeba się specjalnie zastanawiać. I wtedy otwierają się przed wami widoki, o jakich gdziekolwiek indziej możecie pomarzyć.
Po drugie... też widoki
Jeśli kochacie architekturę bardziej niż przyrodę, to też nie będziecie rozczarowani. Starówki rumuńskich miast, niezniszczonych tak wojną jak niektóre europejskie, są przepiękne.
Mnie bardziej urzekają zamki, których w Rumunii nie brakuje. To w tym kraju jest zamek Cantacuzino, w którym kręcono sceny do serialu "Wednesday" czy kilka bardziej i mniej prawdziwych zamków Draculi. Prawdziwą perełką Transylwanii jest jednak zamek Peleș w miasteczku Sinaja – blisko zamku Wednesday, a nieporównywalnie ładniejszy.
Spodobać się mogą – choć raczej jako ciekawostka – również zwykłe domy budowane z rozmachem typowym dla średniowiecznych zamków. W Transylwanii panuje kult Draculi, więc wiele budynków (jak poniższy hotel) jest budowanych w odpowiednim dla okrytego złą sławą księcia stylu.
Po trzecie – wolność podróżowania
To najbardziej pokochałem w Rumunii. Wystarczy popatrzeć na cztery zdjęcia poniżej. Gdybym powiedział, że zrobiłem je w Polsce, Niemczech, Szwajcarii czy Słowacji, stwierdzilibyście, że albo złamałem prawo, albo dostałem pozwolenie na wjazd do tych stref. Tymczasem nie – to są zdjęcia wykonane w Rumunii na drogach publicznych, dostępnych dla każdego. Podróżując tylko normalnymi drogami publicznymi, możemy legalnie wjechać w takie miejsca, w które w Polsce co najwyżej udałoby się wjechać rowerem.
Przez wolność podróżowania rozumiem także możliwość nocowania "na dziko" praktycznie wszędzie. Nad rzekami można znaleźć prawdziwe obozowiska porozbijane również przez Rumunów i bynajmniej nie chodzi o bezdomnych. Nie brakuje kempingów, ale nocowanie na dziko wydaje się być tradycją w tym kraju i absolutnie nikomu to nie przeszkadza.
Po czwarte – bezpieczeństwo i porządek
Kiedy oznajmiłem rodzinie, że jadę do Rumunii na wakacje, każdy z przerażeniem pytał, czy się nie boję. Po powrocie mogę powiedzieć, że nie czułem się w żadnym europejskim kraju tak bezpiecznie, jak w Rumunii.
Rumuni są albo uprzejmi, albo obojętni, albo trzymają dystans. Nie spotkałem się z sytuacją, kiedy mój mózg dał mi komunikat "uważaj". Nie bałem się zostawiać rzeczy w samochodzie, a było tego sporo. Swoją drogą, Rumunia ma jeden z najniższych wskaźników kradzieży aut w całej Europie. Nie baliśmy się też spać w namiocie zupełnie "na dziko".
Doceniam również porządek, jaki panuje w miastach i mniejszych miejscowościach. Co ciekawe, niektóre miasteczka są tak zadbane, jakby brały udział w jakimś konkursie. W wielu są dziesiątki bocianów, nieporównywalnie więcej niż w Polsce.
Po piąte – rumuńskie drogi
Przy czym od razu zaznaczę, że mówię o samej Transylwanii oraz drogach prowadzących do niej. Są nie tylko w znakomitym stanie, ale też szerokie i bezpieczne. Na zwykłych krajówkach nawierzchnia jest często lepsza niż na autostradach.
Drogi są też kapitalnie oznakowane. Minimum znaków, minimum wątpliwości. Jeśli na drodze jest duża dziura, na pewno jest jakoś zabezpieczona. Podobają mi się też betonowe słupki (czasami już z tworzywa) przy drogach. Są na nich nazwy najbliższych miejscowości, do których prowadzi dana droga i odległość do nich.
Po szóste – rumuńscy kierowcy
Zaskoczyła mnie ich wysoka kultura jazdy. Przejechaliśmy ponad 1800 km tylko rumuńskimi drogami i ani razu nie miałem do czynienia choć z namiastką agresji drogowej, a często spotykałem się z uprzejmością i zrozumieniem. Pierwszy przejaw agresji zauważyłem dopiero w Czechach, wracając do Polski, i to ze strony polskiego kierowcy.
Po siódme – komunikacja
W Rumunii można się dogadać po angielsku praktycznie wszędzie, gdzie potencjalnie może się znaleźć turysta. Na kempingach, w marketach, na stacjach paliw, nawet tych małych, w prawie każdym sklepie nie tylko spożywczym, nierzadko również z mieszkańcami. Zaskakująco dużo osób zna angielski i to bardzo dobrze.
Po ósme – ceny
Walutą Rumunii jest lei, którego wartość jest minimalnie niższa od złotówki (ok. 0,90 zł za jednego leja). Bardzo ułatwia to zakupy i podejmowanie decyzji na straganach czy u lokalnych sprzedawców. Wystarczy przyjąć, że cena w lejach to odpowiednik tej samej kwoty w złotówkach i okazuje się, że w Rumunii ceny są porównywalne do polskich.
W wielu miejscach nie ma problemu z płatnością kartą. Jedynie na straganach warto mieć gotówkę, najlepiej euro, bo dostaniecie korzystny przelicznik. Zatem na targowiskach czy u przydrożnych sprzedawców nawet korzystniej jest zapłacić tą walutą niż krajową.
Jadąc na wakacje do Rumunii samochodem, bardzo ważny jest całkowity koszt samego paliwa. W przypadku podróżowania, np. kamperem czy autem z namiotem, wydatki na tankowanie mogą odpowiadać za 60-80 proc. kosztów całego wyjazdu. Paliwo w Rumunii kosztuje tyle samo lub mniej niż w Polsce. Jest też wyraźnie tańsze niż w Czechach, Słowacji czy na Węgrzech, czyli krajach, przez które trzeba przejechać, by dojechać do Rumunii. Co warto jeszcze podkreślić, na autostradach nie jest dużo drożej, najwyżej kilkanaście bani (odpowiednik groszy).
Po dziewiąte – niedźwiedzie
Od jakiegoś czasu krążą legendy o niedźwiedziach napotykanych przez turystów w Rumunii i rodzą się obawy o biwakowanie. My podczas wyjazdu widzieliśmy łącznie 11 lub 12 okazów, wszystkie na trasie Transfogaraskiej.
To spory problem w Rumunii. Niedźwiedzie są rozpieszczane przez turystów (czyt. dokarmiane, choć grożą za to surowe kary), przez co zamiast polować i żyć w lesie, tam, gdzie ich miejsce, czekają przy drogach na jakiś kęs od człowieka. Przez to niektóre miejsca typowo turystyczne są zamykane właśnie z tego powodu, jak np. oryginalny zamek Draculi, niedaleko którego widzieliśmy najwięcej niedźwiedzi.
Najgorsze jest jednak nie dokarmianie, lecz fotografowanie. Na krętej trasie Transfogaraskiej dochodzi do tego, że nagle powstają korki z powodu niedźwiedzi. Trzeba uważać na ślepych zakrętach, bo nigdy nie wiadomo, czy za nimi nie trwa właśnie sesja fotograficzna niedźwiedzia. Zwierzęta te świetnie czują się w świetle obiektywów smartfonów, czasem przypominając zachowaniem zwierzęta cyrkowe.
Po dziesiąte – offroad
W Rumunii trudno używać określenia offroad, bo pomiędzy tym a jazdą po drogach jest bardzo płynna granica. To, co u nas jest już wymagającym offroadem, w Rumunii może być normalną drogą publiczną. Zatem jeśli jesteś miłośnikiem legalnej turystyki offroadowej, to Rumunia jest krajem dla ciebie. I dlatego jest bardzo wysoko na liście u osób posiadających terenówki.
W Rumunii nikt na widok samochodu terenowego nie reaguje agresją. Nawet pasterze wypasający zwierzęta starają się pracować tak, by nie przeszkadzać na nieutwardzonych szlakach. Mieszkańcy witają offroadowych turystów uśmiechem na twarzy i ręką wyciągniętą na przywitanie.
Mam do tego mimo wszystko dość mieszane uczucia, bo widziałem też ślady offroadu, których nie chciałbym widzieć na połoninach. Przez takie zachowania prędzej czy później "legalny offroad w Rumunii" może się skończyć.
Co może się nie podobać w Rumunii?
Każdy, kto choć raz był w Rumunii, wie, że najgorszy jest wyjazd. I to nie tylko dlatego, że opuszczamy jeden z najpiękniejszych krajów Europy, ale też z powodu kontroli granicznych (Rumunia nie jest w strefie Schengen, choć może się to zmienić od początku 2024 r.). My staliśmy tylko 3,5 godziny w około kilometrowym korku, ale jak czytaliśmy, niektórzy kierowcy ciężarówek stoją po kilkanaście godzin.
W Rumunii rozczarować może – i mnie rozczarowała – lokalna kuchnia, w której nie ma niczego specjalnego prócz przepysznego papanași.
Może rozczarować działanie systemu poboru opłat i ceny za parkowanie w miastach. W Timisoarze nie udało nam się zapłacić online, bo system nie przyjmował polskich numerów rejestracyjnych.
Kolejna rzecz to korki w górach, które nierzadko sprawiają, że szybciej przejedziecie dystans 180-200 km objazdem niż 30-kilometrowy odcinek normalną trasą.
Jeśli wybieracie się terenówką do Rumunii, by pojeździć po szutrowych drogach, to trzeba liczyć się z przeszkodami, których nie da się pokonać. My przejechaliśmy drogę 704, zupełnie turystycznie. Pomijając, że okazała się sporym rozczarowaniem, choć nie zabrakło ładnych odcinków, to niemal na samym końcu, po ponad 3-godzinnej jeździe przez las spotkaliśmy na drodze kilkanaście połamanych drzew. Trzeba było wracać.