Kowabunga - surferzy, hipisi i kultowe auto, które ich zmotoryzowało...
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jest na świecie kilka modeli samochodów uznawanych za kultowe. Oto opowieść o jednym z nich, pochodzącym z Niemiec busie Volkswagena, oraz o kilku ludziach, którzy go projektowali i z niego korzystali.
Wielkie krążowniki szos, czy bulgoczące Muscle Cars, przemierzające amerykański interior, kojarzone są z poczuciem wolności związanej z bezwysiłkowym poruszaniem się na niemożliwe odległości. Widzisz taki samochód i myślisz - roadtrip. Małe francuskie wozidełka, znane z filmów o Żandarmie Ludwiku Cruchot, przywołują nostalgię za wakacjami na południu Europy, z zapachem lawendy i cykadami złośliwie zakłócającymi nocną ciszę - patrząc na nie masz ochotę wypić łyk różowego wina i zagryźć go bagietką z serem. Brytyjskie Coupé z maską o długości odwrotnie proporcjonalnej do przyrodzenia właściciela, pochodzące prosto z czasu swingującego Londynu lat 60., przypominają o czasach, gdy cała muzyka popularna na świecie była po prostu świetna, Formuła 1 ciągle ekscytująca, a seks nadal bezpieczny...
Tym razem jednak skupimy się na innym, jednym, konkretnym samochodzie. Na Volkswagenie. Ulubionym vanie surferów, hipisów, beatników i przyjaciół Scooby-Doo. Samochodzie kojarzonym zarówno antysystemowo, wolnościowo i pacyfistycznie, jak i z gigantycznymi falami na Pacyfiku i sportem, który zrodził się z próby ich ujeżdżania.
Kiedyś po prostu bus, przerabiany przez wielu na dom. Dzisiaj w wersji California, oddzielny model, który sam w sobie jest pełnoprawnym domem na kółkach. OK. Jest pozbawiony prysznica z ciepłą wodą i toalety, ale umówmy się, kto by chciał takową opróżniać, jeśli można skorzystać z niej na kempingu.
Ben
Wszystko zaczęło się od rysunku. Tak skromnego, że mógł on pochodzić spokojnie z bloku używanego przez dziecko z jakiejś podstawówki. Ale czasami prostota jest zaletą...
Był rok 1949. Ben Pon, z pochodzenia duńczyk, był już wtedy jednym z pierwszych importerów Volkswagena do USA, jednak coś innego, niż popularny już wtedy Garbus, zwróciło jego uwagę, gdy pewnego razu zwiedzał niemiecką fabrykę marki w Wolfsburgu. Od pierwszego wejrzenia zakochał się bowiem w utylitarnych, roboczych wozach - półciężarówkach, których używano na miejscu do przewozu różnych części po hali, w której montowane były samochody osobowe. Te półciężarówki skonstruowane były na bazie Garbusów, wykorzystywały ich płytę podłogową i silnik umieszczony z tyłu.
Zainspirowany tym widokiem Ben szybko naszkicował takowy wóz w wersji nadwozia typu "van" - efektem był wspomniany wcześniej, bardzo minimalistyczny rysunek, na którym samochód wyglądał bardziej na przerośnięty bochenek chleba, niż na auto zdolne do przewozu ludzi. To jednak nie przeszkodziło w wywołaniu zainteresowania wśród szefostwa marki.
Byli pod wrażeniem pomysłu i na jego podstawie, używając właśnie podzespołów Garbusa (włącznie z chłodzonym powietrzem, czterocylindrowym silnikiem typu bokser) stworzyli słynnego już teraz busa - zwanego w Polsce "Bulikiem". Zadebiutował on już rok później, w 1950 roku, jako Transporter T2! Tak, to nie błąd - ponieważ to Garbus uznawany był za tzw. Typ 1. A tzw. bus okrzyknięty u nas "ogórkiem", który różni się znacznie wyglądem przodu, jest w katalogu VW zakwalifikowany wyłącznie jako lifting.
Zobacz także
Najważniejsze jest to, że mikrobus VW był na tyle oryginalny, że musiało minąć co najmniej 10 lat zanim pojawił się jakiś konkurent. To był właśnie ten kultowy, oryginalny, pierwszy bus przeznaczony do przewozu osób. Przemawiający do tych, którzy cenili sobie prostotę, wydajność oraz przygody...
George, Bob, Joe, McKeel i Stewart
Pierwsze trzy imiona należą do amerykańskich pionierów surfingu: George'a Freetha, Boba Simmonsa i Joe'go Quigg. Nie jestem oczywiście pewien czy wszyscy oni jeździli Volkswagenami, ale prawda jest taka, że przyjazna buźka załadowanego deskami mikrobusa T2 ciągle jest bardzo popularnym widokiem na parkingach przy oceanicznych plażach. Jest ku temu dobry powód.
Wnętrze tego modelu było od początku bardzo dobrze przemyślane - podłogę pokrywała guma - dzięki czemu pokolenia surferów mogły spokojnie trzymać swoje deski w środku, nie bojąc się o zniszczenie dywaników, których po prostu nie było. No i oczywiście przestronna kabina pozwalała na spanie tam, gdzie się akurat zaparkowało, albo po prostu na spędzanie czasu z przyjaciółmi, siedząc w progu, sącząc piwo i podziwiając zachód słońca.
Potem, w późnych latach 60. i 70., busik stał się bardzo popularny wśród ruchów kontrkulturowych - czyli hipisów. – Ruchy hipisowskie zakochały się w tym busie z kilku powodów – mówi McKeel Hagerty, ekspert rynku samochodów zabytkowych – Były tanie w utrzymaniu, łatwe w serwisowaniu i na tyle duże, by z łatwością można było w nich mieszkać, do tego cały czas przemieszczając się.
– Ponad to, skromne busiki o niskiej mocy stanowiły idealny kontrast do mocarnych muscle carów i ogromnych, pokrytych chromem, luksusowych sedanów, uosabiających marzenia przedstawicieli klasy średniej, czyli ludzi przeciwko którym ruchy te się buntowały – mówi Stewart Reed, dziekan Wydziału Projektowania Środków Transportu na Art Center College of Design w Pasadenie – Ten bus śmiał się z ich burżuazyjnych aspiracji, uosabiał nowoczesne, utylitarne podejście do stylu, wyrażał brak chęci odnoszenia tradycyjnie pojmowanego sukcesu, był po prostu nowocześnie buntowniczy!
Martin
O wszystkim tym pamiętamy, gdy nowoczesną inkarnacją legendarnego busa, którego ludzie sami zamieniali w domostwa, czyli współczesnym kamperem - Volkswagenem California - wjeżdżamy na plażę w Venice, by spotkać się z Martinem, właścicielem lokalnej szkoły surfingowej "Kapowui". Na miejscu zastajemy T2 po liftingu, tradycyjnie obciążane całą masą desek, służące za magazyn pianek i wystawkę surfingowych memorabiliów. Martina jeszcze nie ma, ale są jego pracownicy, którzy uwijają się przy pierwszych klientach tego dnia.
Po dobrych dwudziestu minutach zjawia się ich szef. Opalony na mahoniowy kolor, pięćdziesięciokilkuletni surfer o figurze młodego Brada Pitta, sympatycznej, otwartej twarzy, perliście białych zębach i kręconych, siwych, długich włosach. Przyjeżdża pierwszym wcieleniem T2, lekko przerobionym pod siebie, bo z zabudową kempingową z tyłu, oraz z tylnymi lampami w kształcie palm. Wysiada z busa. W klapkach, długich spodniach-bojówkach i pomarańczowym T-shircie we wzory znane z maoryskich tatuaży.
Witamy się i po chwili Martin przystępuje do inspekcji naszej Californii, podczas gdy my oglądamy jego oryginalnego busa. Po długiej i równej promenadzie w Venice najłatwiej poruszać się rowerem albo na longboardzie, nic więc dziwnego, że miejsce pasażera zajmuje właśnie taka deska. Martin jest pod wrażeniem luksusów w nowym Volkswagenie - elektrycznie otwierany dach, pod którym znajduje się drugie łóżko, jakość wykończenia wnętrza, wygoda spania i, najważniejsze dla niego, dogrzewające wnętrze Webasto.
Opowiada nam, że kiedy mieszkał przez prawie 10 lat w swoim busie, to właśnie zimno w nocy było dla niego największym problemem. – Do dzisiaj budzę się codziennie o drugiej w nocy i czwartej nad ranem, bo wtedy dokładnie o tej porze musiałem wstać i włączyć sobie na chwilę kuchenkę gazową, by nagrzać odrobinę wnętrze – śmieje się Martin. Pytamy czy bez problemu przeżyjemy dwie noce, przez które mamy zamiar spać w naszej Californii na dziko. Uspokaja nas, że jeżeli on mógł mieszkać przez tyle lat w T2, to nasz samochód będzie jak Taj Mahal. Mamy tylko nadzieję, że ma na myśli hotel w Las Vegas a nie grobowiec w Indiach.
Pocieszeni tą pogawędką, nie odebrawszy lekcji surfingu - ocean jest jednak strasznie zimny - ruszamy na północny zachód, wzdłuż Pacific Coast Highway, w stronę Santa Barbara (gdzie udało nam się za to pojeździć konno po plaży), a potem do post-hipisowskiej kolonii w miejscowości Maricopa. Po drodze miniemy wiele innych samochodów zaadaptowanych teraz na "wozy surferów", niekoniecznie będących Volkswagenami. Spotkamy hipiskę jeżdżącą starym Jaguarem z silnikiem V8 od Chevroleta, ale wszyscy ci ludzie, sądząc po ilości pytań, jakimi nas będą zasypywać, zazdrościć nam będą naszego busa.
Legenda kamperów Volkswagena jest najwyraźniej nadal żywa.
Artykuł powstał we współpracy z marką Volkswagen