Jet Setter - czyli dzień z życia udawanego milionera
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Pamiętacie tę reklamę popularnego lakieru do włosów, w której kobieta wysiada z prywatnego samolotu na kolejnych europejskich lotniskach i jej włosy zawsze pozostają idealne? "Na każdą pogodę" - twierdził narrator. Niedawno miałem okazje wczuć się w rolę szybko podróżującego, bogatego businessmana, zmieniającego lokalizacje jak rękawiczki, ale w każdej z nich mającego do swojej dyspozycji coś jeszcze bardziej "na każdą pogodę" niż lakier ze słynnej reklamy.
Czym jest luksus? Za co właściwie płacimy, gdy kupujemy przedmiot z kategorii określanej, swoją drogą mocno wyeksploatowanym już hasłem, "premium"? Za ekskluzywność i to, że nie każdy może tę rzecz mieć? To pewne. Ta przynależność do niewielkiego klubu osób, które posiadają coś, co nie jest dostępne dla innych śmiertelników, jest oczywiście bardzo nęcąca, ale w tym przypadku nie do końca na tym rzecz polega. To kategoria myślowa zarezerwowana dla tych, którzy chcą się pokazać. Na przykład ludzi, którzy namiętnie kupują coraz to nowsze, mocniejsze i bardziej imponujące wyglądem supersamochody. Tych, którzy lubią imponować. Czasem trochę na wyrost.
Samochód czy hotel - zasada jest taka sama
Luksus, moim skromnym zdaniem, skupiając się na jego emanacji w wydaniu motoryzacyjnym, polega na czymś innym. Podczas próby jego definicji należy z góry pominąć obowiązkowe elementy estetyczne, z jakimi go kojarzymy. Przejść do porządku dziennego nad najwyższej jakości skórą, jaką obciągnięto szkielet foteli, nad solidnym drewnem akcentującym podziały na desce rozdzielczej (lub innym materiałem, takim jak modne, lakierowane włókno węglowe). Nie zwracać uwagi na miłe w dotyku, chłodne aluminium przycisków, czy miękkie i solidne plastiki tam, gdzie jeszcze można je w kabinie pojazdu wymacać.
Dlaczego? Bo to elementy oczywiste. Coś, co w dzisiejszych czasach robi właściwie co druga marka (z lepszym bądź gorszym skutkiem), by podkreślić wyjątkowość danego produktu. Aspekty te stają się więc równie wyświechtane, jak wspomniane wcześniej słowo "premium" - doklejane do wszystkiego - od wyciskanego na zimno soku owocowego w butelce, przez prowincjonalny hotel z sauną umieszczoną w dobudówce, dzięki czemu można podnieść ceny nie podnosząc jakości obsługi, po serwis pozwalający na słuchanie mocno skompresowanej muzyki za 19,99 miesięcznie.
Prawdziwy "luksus" polega na czymś zupełnie innym. To możliwość osiągnięcia pewnego konkretnego stanu umysłu poprzez to, co jest nam oferowane ponad standardowo przyjęty pakiet. Na przykład: luksusowy, pięciogwiazdkowy hotel ma być piękny, świetnie położony, wyposażony w najwyższej jakości, designerskie meble. Ma mieć restauracje z gwiazdkami Michelin, najlepiej nie jedną a dwie. Ma mieć niesamowitą piwnicę z alkoholami, fantastyczne SPA, najwygodniejsze łóżka, najbardziej miękką pościel. Na korytarzach drogą współczesną sztukę . W łazience kosmetyki rodem z najdroższych perfumerii, czy klinik piękności. Jednak to, co czyni go prawdziwie "luksusowym", to serwis, obsługa jaką otrzymujemy po tym, gdy się w nim zatrzymamy. Nie zależnie od tego, czy pogubiono nam bagaże, czy też mamy jakieś ekstrawaganckie zachcianki (wegańskie i bezglutenowe śniadanie o północy). Dla pracujących w takim hotelu ludzi nic nie powinno być problemem...
Sanktuarium
Podczas poruszania się danym pojazdem, i to niezależnie, czy prowadzimy go sami, czy jesteśmy wiezieni, powinno być tak samo. Luksusowy samochód ma być swojego rodzaju sanktuarium, w którym problemy nie mają znaczenia (lub mają znaczenie mniejsze). To nasza oaza, w której świat zewnętrzny jakby nas nie dotyczy. Luksusowy samochód to więc taki, który sprawia, że gdy życie nabiera szalonego tempa, gdy spraw do załatwienia jest więcej niż jeden umysł jest w stanie przetworzyć, gdy zaczyna brakować godzin w dobie, a stres narasta, jesteśmy w stanie, już po przekroczeniu jego progu poczuć się dobrze, bezpiecznie i... spokojnie. Za to warto zapłacić każde pieniądze.
Dosyć oczywistym wnioskiem jest to, że Mercedes klasy S takim samochodem właśnie jest. I zawsze był. Marka ze Stuttgartu jest przecież jednym z "pradziadków" luksusowej mobilności - poczynając od modeli takich jak 540K - z deską rozdzielczą z macicy perłowej - po istne "pałaco-czołgi", jakimi były 300S Adenauer i 600 Pullman. Po raz kolejny, z okazji liftingu, jaki właśnie przeszła Klasa S, jej przyszli właściciele będą mogli śmiało powiedzieć: "wolę łkać w Mercedesie niż śmiać się na rowerze" i przestać czytać dalej.
Jednak dociekliwych, pragnących poznać wszystkie nowości, jakie znalazły się tym razem na pokładzie flagowej limuzyny Mercedesa, oraz tych, którzy chcieliby zgłębić zagadnienie dotyczące tego, na czym właściwie polega wyjątkowość tego modelu, informuję - nie będziecie zawiedzeni. Zmieniło się sporo, a konsekwencje tych zmian zaimponują nawet najbardziej zblazowanym, także... zostańcie jeszcze chwilę ze mną.
Przepraszam, nie mam czasu. Mam coś ważnego do załatwienia.
By sprawdzić na czym polega bezsprzeczna przewaga nad konkurentami, jaką ma Mercedes-Benz Klasy S - także jeśli patrzeć na statystki sprzedaży w Polsce - pozwolono mi wcielić się w rolę podróżującego przez Europę "bardzo ważnego" businessmana. Lub jeśli ktoś woli europejskiego oficjela, znanego muzyka lub piłkarza z Bundesligi - niepotrzebne skreślić. W podróży wszerz kontynentu, obejmującej trzy kraje, towarzyszyć miały mi różne inkarnacje odświeżonego właśnie modelu.
Miałem prowadzić sam i być wiezionym. Drogie hotele, majestatyczne krajobrazy, pyszne jedzenie i Klasa S. Idealne warunki, by odkryć wszystko to na co może zwracać uwagę ktoś, kto rozgląda się za limuzyną, która go rozpieści. Tempo przygody - szaleńcze - by dostać się ze Szwajcarii na Niemiecką wyspę Sylt w Północnej Fryzji mam jeden dzień - muszę zdążyć na kolację w kultowej wśród niemieckich bogaczy, plażowej knajpie o nazwie Sansibar.
Przygodę zaczynamy w Zurichu. A raczej tuż za miastem. W hotelu, w którym najważniejsze spotkania odbywają co roku działaczeUEFA i FIFA. Dolder Grand - majestatyczny budynek rodem z filmów Wesa Andersona, do którego niedawno dobudowano nowe skrzydło (autorstwa renomowanego biura architektonicznego Foster & Partners). Cztery tysiące metrów kwadratowych SPA to chyba europejski rekord. Jednak nie mam czasu by skorzystać z czegoś więcej niż szybkiej kawy i rogalika w hotelowej restauracji.
Jak wiadomo, Szwajcarzy bardzo poważnie traktują ograniczenia prędkości, oraz tych, którzy ośmielą się je przekroczyć. Mimo że na ten etap podróży mam do dyspozycji 612-konnego Mercedesa S63 AMG 4-matic+, po kilku minutach czuję, że przysypiam za kierownicą, wlokąc się za ciężarówką, której nie ośmielam się wyprzedzić, na jednopasmowej drodze wyprowadzającej mnie z miasta. Do tego pogoda nie rozpieszcza. Leje deszcz, a ciśnienie atmosferyczne wtłacza pod powieki wizję powrotu do miękkiego hotelowego łóżka. By się czymś zająć, przypominam sobie główne cechy tego samochodu.
Kowadło z napędem rakietowym
Zupełnie nowy, podwójnie doładowany, 4-litrowy silnik V8 ma o 27 koni więcej niż poprzednia widlasta ósemka (także bi-turbo) o pojemności 5,5 litra. Dzięki dezaktywującym się cylindrom mniej pali (producent podaje 8,9 l. w cyklu mieszanym) i emituje do atmosfery odpowiednio mniej CO2 (203g/km). Nie dajcie się jednak zwieść. S63 AMG nie złagodniał ani na jotę. Owszem. Na równych szwajcarskich asfaltach, w komfortowym trybie jazdy kołysze mnie lekko, jakby do snu, ukrywając diabelski potencjał, jaki drzemie w 900 Nm momentu obrotowego, jego nowej jednostki napędowej.
Cytując pewnego brytyjskiego dziennikarza - takiej ilości niutonometrów używa się, by zrestartować martwą planetę. Jak się okazuje, gdy tylko udaje mi się wreszcie wydostać ze Szwajcarii i wyjechać na porządną, nieograniczoną, niemiecką autostradę, rezultat tak dużej ilości koni mechanicznych i momentu obrotowego połączonych z nową 9-biegową automatyczną skrzynią biegów AMG Speedshift MCT i zupełnie na nowo opracowanym napędem na cztery koła (po raz pierwszy w Klasie S zamontowano 4MATIC+), jest... powalający.
Najpierw przełączam szybko tryb jazdy z ustawienia "Comfort" na "Sport +". Adaptacyjne, pneumatyczne zawieszenie AIRMATIC natychmiast twardnieje. Samochód nie kołysze się już swobodnie przód-tył i na boki. Dźwięk płynący z wydechu (nie z głośników) zamienia się w rasowy pomruk wyczynowego V8. Klasa S przestaje usypiać, budzi niczym filiżanka podwójnego espresso. Zamontowana na masce gwiazda nie patrzy już na drogę z dozą majestatycznego znudzenia, a staje się celownikiem wymierzonym w horyzont. No to przybliżmy go sobie - myślę - po czym wciskam gaz. Dosłownie kilka sekund później jadę licznikowe 265 km/h. Czuć, że samochód potrafiłby mknąć sporo szybciej gdyby zdjąć mu elektroniczny kaganiec ogranicznika.
Bezpieczna droga do celu
Gdy tak podróżuję autostradą, przychodzi połączenie. Okazuje się, że nastąpiła mała zmiana planu. Nie ma szans, bym nawet jadąc z tak wysoką prędkością, dotarł na czas do celu, twierdzi głos po drugiej stronie słuchawki. Dowiaduje się, że na miejscu czekać na mnie będzie jedna z członkiń zarządu Daimler AG - Britta Seeger. Mój zestresowany rozmówca, wiedząc, że pewnie od tego może zależeć jego kariera w koncernie, mówi, że nie mogę się spóźnić! Przesyła na mój telefon namiary nawigacyjne na małe lotnisko w sercu Schwarzwaldu, gdzie czeka już na mnie mały, dyspozycyjny samolot.
Zwalniam do jakichś 140 km/h i włączam na chwilę aktywny tempomat, zawierający w sobie funkcje, które Mercedes nazywa "Intelligent Drive". Podczas gdy ja wprowadzam do nawigacji podane mi przed chwilą współrzędne, samochód jedzie sam. Wiem, że w razie czego dostosuje prędkość jazdy do przeczytanego przez kamerę ograniczenia, że zwolni aż do całkowitego zatrzymania, jeśli przede mną pojawi się korek, a potem rozpędzi się ponownie do zadanej prędkości. Tak samo zrobi, jeśli ktoś zajedzie nam drogę. Będzie jechał w bezpiecznej odległości za poprzedzającym go samochodem, dopóki tamten nie zjedzie z powrotem na prawy pas. Jeśli wykryje skrzyżowanie - zatrzyma się. A gdy będę rozproszony skręci sam, trzymając się wyznaczonych na autostradzie pasów.
To właściwie następny krok w kierunku całkowicie autonomicznej jazdy. Na razie tylko na tyle pozwalają przepisy. Do zjazdu z autostrady mam jeszcze kilkanaście kilometrów, więc korzystając z okazji, że samochód jedzie sam, włączam sobie jeden z 6 dostępnych relaksujących masaży. Jest chłodno na zewnątrz, więc rozgrzewam się symulowanymi przez siedzenie "gorącymi kamieniami", które rytmicznie przesuwają się wzdłuż mojego kręgosłupa. By moja wizyta w samochodowym SPA była kompletna, ustawiam jeszcze idealny kolor podświetlenia kabiny (z 64 dostępnych). Znowu właściwie mógłbym przysnąć. Wiem przecież, że wystarczy, że dam znać kierunkowskazem, by S63 AMG w bezpieczny sposób zmienił pas, a także, w razie czego, w nagłej sytuacji pomógł mi ominąć przeszkodę taką jak pieszy. Choć o tych ostatnich na autostradach ciężko, ta funkcja może przydać się wkrótce, właśnie zjeżdżam w kierunku gór.
Czas oddzielić mężczyzn od chłopców
Na krętych i czasem wyboistych, górskich drogach Schwarzwaldu szybko zauważam dwie rzeczy. Mimo że S63 AMG, w porównaniu do "cywilnych" wersji Klasy S nie posiada osławionego systemu Magic Body Control, skanującego drogę przed samochodem w poszukiwaniu wybojów, które można by pięknie wytłumić, tak by nic nie zmąciło spokoju panującego w kabinie, jest on, nawet w trybie Sport+, wspaniale zawieszony. To właściwie mistrzostwo świata w kompromisach. Wyciszyć samochód na tyle, żeby do środka przedostawały się wyłącznie pożądane dźwięki (np. gang silnika i bulgot wydechu) ale by pochodzące od opon szumy były niezauważalne. Podobnie, by rozsiane gdzieniegdzie po asfalcie łaty były niesłyszalne i niezauważalne dla kręgosłupa. Klasa S jest jak walec, który drogę ugniata, nie jak piłeczka, które po niej podskakuje.
Na serpentynach idealnie też maskuje swoją wagę i rozmiary. Dawno minęły już czasy, gdy duże limuzyny, nawet w mocnych wersjach, prowadziły się jak taczka, jednak S63 AMG potrafi coś więcej. On nagina prawa fizyki. W odróżnieniu od konkurencji nie przechwala się konstrukcją wykonaną częściowo z karbonu, mającą odelżyć samochód i wpłynąć na jego prowadzenie. To kawał "żelaza" - aluminium, drewno, skóra, wyposażenie jak w pałacu Sułtana Brunei. Dwie tony i 200 kg masy, które rzucone na wąską i krętą, górską drogę nie dają się wcale kierowcy we znaki. Ogromne, 390 mm hamulce o nawiercanych tarczach i 6-tłoczkowych zaciskach nie zdradzają ani śladu zmęczenia. Nawet gdy jadę, jakby paliły mi się portki.
Po wyłączeniu ESP, gdy potraktuje się gaz z delikatnością godną słonia, samochód nie traci rezonu, jedynie zacieśnia obrany wcześniej tor jazdy. Nowy napęd 4MATIC+ nie pozwala na najmniejszy uślizg tylnej osi. Klasa S, którą można driftować brzmi co prawda sexy, ale gdy pędzi się na złamanie karku drogą, której granice z jednej strony wyznacza skała, a z drugiej przepaść, która w cieniu jest wilgotna, a w słońcu sucha, docenia się to, że moment i moc wysyłane są w sposób kontrolowany i niezauważalny w stronę tego koła, które najbardziej tego akurat potrzebuje.
Gdy samochód nie wystarcza
Pół godziny emocji. Starań związanych z kreśleniem idealnych linii przez sekwencje zakrętów, głębokich dohamowań i stresujących mijanek, na centymetry, z jadącymi z przeciwka dostawcami mleka i wreszcie dojeżdżam na małe lotnisko, na którego pasie czeka już Dornier 328 Jet - reklamowany przez producenta jako "Mercedes wśród samolotów"... Przypadek?
Porzucam S63 AMG ze smutkiem. To niesamowita maszyna, która potrafi połączyć w sobie pozornie sprzeczne światy. Jednocześnie naładować bezprzewodowo telefon, ochłodzić albo podgrzać napoje, dzięki integracji Apple CarPlay pozwoli na bardzo prosty dostęp do ulubionej muzyki, którą odtworzy w jakości sali koncertowej. Takiej, w której orkiestra siedzi dookoła widza. W razie czego zrelaksuje masażem, czy weźmie na siebie prowadzenie. W innym przypadku zostawi w tyle większość sportowych samochodów - na przykład tych z pierwszych akapitów tego tekstu. Jednak w podróży przez całe Niemcy musi przegrać z samolotem, do którego zaprasza mnie dwumetrowa stewardessa o wielkich, lśniących, białych zębach.
1,5 godziny później. Wyspa Sylt
Mój dzień dobiega końca. Godzinę po starcie jestem już na miejscu. Kołujemy pod mały terminal, umieszczony pośród piaszczystych wydm tej niezwyklej wyspy. Piloci wyłączają silniki. Wyskakuję szybko na asfalt i odbieram walizkę bezpośrednio z luku bagażowego. Na Sylce panuje odmienna pogoda niż ta, która towarzyszyła mi do tej pory. Jest wietrznie i chmury poruszają się na niebie z prędkością co najmniej autostradową. Pod budynkiem czeka na mnie Mercedes S560 z szoferem. Coś czułem, że nie każą mi iść do hotelu piechotą.
Znów pada. A zaraz potem wychodzi słońce. Z tylnego siedzenia obserwuje powolny balet wysuwanych głośników wysokotonowych, które jakby wykręcają się ze słupków "A", gdy mój kierowca włącza pracujący bezgłośnie silnik. Pyta się, czy temperatura mi odpowiada. Nie musi. Za pomocą pilota ustawiam idealne 21,5 stopnia, włączam kolejny masaż, opierając głowę na miękkiej poduszce, którą jakiś geniusz ze Stuttgartu postanowił montować w standardzie na zagłówkach. Tak prosta rzecz, a jakże cieszy. Zupełnie jak rozprzestrzeniający się po kabinie, specjalnie dobrany do samochodu zapach.
Szybki przystanek w hotelu, prysznic, przebiórka i jedziemy w stronę umówionego spotkania. Droga do baru wiedzie po dobrze znanych z Polski betonowych płytach. Doceniam teraz (działające do 180 km/h, także o zmierzchu) skanowanie drogi, które dostosowuje miękkość zawieszenia do sytuacji na drodze. Mimo 20-calowych felg wprost płyniemy nad jej nierówną nawierzchnią. Funkcja "Curve" w zakrętach przechyla nadwozie w stronę przeciwną, co sprawia, że elegancko i bez nudności, wspólnie dopływamy do celu. Czy można znaleźć lepsze miejsce do rozmów o samochodzie, który można jedynie porównać do luksusowego jachtu, niż położona na morzu północnym wyspa?
Słońce powoli zachodzi za wydmami. Samochód zatrzymuje się na parkingu pod jedną z nich. Dalej już jechać się nie da. Idąc po piasku w stronę wybudowanego na wydmach pawilonu, w którym normalnie, gdy nie jest się umówionym z członkiem zarządu Daimlera, na stolik czeka się ponad rok, myślę jeszcze raz o tym co oznacza słowo "luksus" i stwierdzam, że to właściwie trywialne. Luksus to dzisiaj, tak po prostu... Klasa S. Przez cały dzień otaczała mnie opieką i sprawiła, że pomimo złej pogody i zmian w planie podróży, ani przez moment się nie zdenerwowałem. Wręcz przeciwnie, świetnie się bawiłem i czułem jakby to życie, w tym surrealistycznym dniu, nie było pożyczone, tylko moje własne.
Artykuł powstał we współpracy z marką Mercedes-Benz.