Zbudował swoim synom miniaturowe hot‑rody. "Dla nich komórki i tablety nie istnieją"
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Adam Piwek jest ojcem trójki młodych chłopaków. Najpierw zbudował im jeden hot-rod, potem drugi. Teraz planuje… samolot. Z synami spędza w garażu każdą wolną chwilę. Dzięki temu łączy ich bardzo bliska więź, a chłopcy rozwijają więcej umiejętności niż ich rówieśnicy.
Adam Piwek to człowiek o nieprzeciętnej pasji do samochodów. Zanim został ojcem, swój wolny czas spędzał głównie w garażu. W jego domu to właśnie garaż ma honorowe miejsce. Prowadzą do niego przeszklone drzwi prosto z salonu. W tym miejscu odbudował dwa Garbusy oraz Mercedesa W126. To te samochody zmieniły życie Adama. Volkswageny przyniosły mu pewien rozgłos. Pierwszy z nich wystąpił w filmie pełnometrażowym. Drugi – budowany całe cztery lata! – był gościem w wielu mediach.
Najbardziej interesowała go jednak zawsze motoryzacja amerykańska. Dla siebie żadnego "amerykana" nie stworzył. Zrobił to jednak dla swoich synów. Gdy tylko na świat przyszli Leon i Maksym, ojciec od razu zaczął zarażać ich swoją pasją. Tak samo było z Fryderykiem, który przyszedł na świat niewiele ponad rok później.
Od spontanicznego pomysłu do jeżdżącego hot-roda
– Gdy bliźniaki przyszły na świat, chciałem kupić i wyremontować stare Moskwicze na pedały, bo w dzieciństwie sam takiego miałem. Ostatecznie jednak tego nie zrobiłem, bo pomysł ten wydawał mi się zbyt prosty – opowiada Adam. – Chciałem, by chłopaki mieli coś oryginalnego. Pomysł na zbudowanie hot-roda (samochodu nawiązującego stylistyką do dawnych lat, o podwyższonych osiągach) zrodził się spontanicznie. Do budowy nie przygotowywałem się długo. Zacząłem przeglądać zdjęcia z hot-rodami, ale od tego miałem tylko mętlik w głowie. Zamknąłem laptopa i poszedłem do garażu bez konkretnego planu ani projektu. Zacząłem tworzyć.
W sumie zręczny ojciec na zbudowanie auta dla synów poświęcał popołudnia i weekendy przez blisko cztery miesiące. Do realizacji auta nie potrzebował wiele. – Najpierw rozrysowałem sobie przekątne ramy. Potem wykonałem zawieszenie. Do jego wykonania wykorzystałem stare blachy i pręty znalezione gdzieś za garażem u ojca. Sam resor przedni został wykonany ze starej piły "moja-twoja" znalezionej na złomie – opowiada Adam.
Pozostała jeszcze kwestia silnika. Autor projektu od początku odrzucał napęd elektryczny. Jako prawdziwy fan motoryzacji wiedział, że jego autko musi być napędzane benzyną. – Z silnikiem elektrycznym zapewne byłoby łatwiej. Ostatecznie udało mi się jednak znaleźć dość łatwe rozwiązanie. Zdobyłem silnik o pojemności 50 cm3 z motocykla typu mini-pocket. Był małych gabarytów, dysponował niezłą mocą i był tani w zakupie.
Projekt szedł Adamowi całkiem sprawnie. Jak jednak zastrzega, umiejętności niezbędne do stworzenia takiego projektu zdobywał przez całe lata. I tak potrzebował jeszcze pomocy z zewnątrz. – Wiedziałem, że sam nie wykonam poszycia nadwozia z aluminium. Zrobił je dla mnie jeden z najlepszych specjalistów w kraju Rafał Rodents. Fotel z kolei wykonałem u przyjaciela, który dysponuje wycinarką plazmową. Co ciekawe, choć tego nie widać, jest on zamocowany specjalistycznymi śrubami zapożyczonymi z silnika Boeinga.
Adam nigdy nie zabiegał o to, by jego projekt ujrzał światło dzienne. Miał być zabawką dla synów do jazdy wokół domu. Mały hot-rod nazwany "Double Trouble" przebojem podbił jednak serca polskich fanów amerykańskiej motoryzacji. Twórca zaczął dostawać zaproszenia na różne zloty i wystawy. A także prośby, by zbudować drugie, większe auto dla starszych dzieci. Tak powstał drugi hot-rod o nazwie "Dry Lake Roadster". Zaprojektowany i zbudowany naturalnie od A do Z przez Adama. Historię obydwu opisuje na swojej stronie Hot Rod for Son.
Teraz konstruktor wziął się za jeszcze większe wyzwanie. Od pewnego czasu tworzy pełnowymiarową replikę przedwojennego, wyścigowego Panharda. Nie śpieszy się z jego realizacją, bo do garażu schodzi tylko, gdy ma wenę. Nie zapomina jednak o swoich pociechach. W następnej kolejności planuje zbudować dla nich dużą imitację samolotu. Skrzydła tej jeżdżącej zabawki będą miały rozpiętość około dwóch metrów, a wszyscy trzej synowie będą mogli siedzieć w niej jeden za drugim.
Od zabawy po sposób na życie
Nasz bohater przyznaje, że samochody te zrobił po części dla swoich synów, ale i… dla samego siebie. – Podczas pracy nad tymi projektami naprawdę świetnie się bawię. Każda realizacja przynosi mi masę satysfakcji, a w głowie mam jeszcze tyle pomysłów. Nawet gdy moi synowie będą starsi i już wyrosną z tych hot-rodów, ja dalej będę budował kolejne.
Adam zastrzega jednak, że hot-rody te tworzy wyłącznie na własny użytek i nie zamierza ich sprzedawać. – Z przyczyn bezpieczeństwa odmawiam wykonywania hot-rodów dla innych dzieci. Namawiam jednak ojców do wykonywania ich samodzielnie. Paru już mi się udało namówić. Jestem z nimi w stałym kontakcie i służę im pomocą.
Te projekty dały Adamowi coś więcej, niż pieniądze: głęboką więź ze swoimi synami. – Jestem z moimi chłopakami bardzo zżyty. Oni są cały czas ze mną. Wszystko robimy razem w garażu. Tam ja mam narzędzia, a oni swoje zabawki.
Czego jednak nie mają, to żadnej elektroniki. Adam śmieje się, że pozostali "analogowi" – Bajki oglądają, ale nie interesują ich tablety czy smartfony. Wolą pójść do garażu, popukać młotkiem, przykręcić śrubkę.
Wspólne spędzanie czasu w garażu jest świetną metodą na budowanie więzi z dziećmi i rozwijanie ich umiejętności. Szczególnie, że na końcu czeka taka nagroda: działający hot-rod! Jak przyznaje Adam, swoje projekty musi wręcz chować przed swoimi synami, bo ci najchętniej by się z nimi nie rozstawali. – To jest prawdziwa euforia. Jak tylko synowie zobaczą te auta, to od razu zaczyna się bitwa o to, kto będzie nimi jeździł. Starsi bliźniacy potrafią już prowadzić samodzielnie. Nie wiem tylko, kto ma wtedy większą satysfakcję. Oni z prowadzenia, czy ja z obserwowania ich.