Test: Volvo V70 2.4T AWD – rodzinne kombi, które uwiodło prezydenta
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Volvo V70 dorasta do wieku, który pozwoli mu w niektórych rejonach na dumne noszenie tzw. żółtych blach. Egzemplarz ze zdjęć stara się o nie już teraz. W przeszłości należał do głowy państwa – Bronisława Komorowskiego. Samochód wiele przeszedł i mało brakowało, a dziś by go już nie było wśród nas. I nie mówię tu o jego "prezydenckim" epizodzie.
Volvo znane jest z dwóch rzeczy – rewolucyjnych systemów bezpieczeństwa oraz kanciastych kombi, określanych jako mało urodziwe. Nie zawsze jednak tak było, w końcu Amazon nawet w rodzinnym przebraniu chwytał za serce. Kolejne modele, których blachy nasłuchały się niezliczonych godzin dziecięcego płaczu, nazywane są potocznie "cegłami", a większość wygląda tak, jakby była ciosana siekierą. W latach 90. nastąpiła zmiana.
To zaczyna iść w dobrym kierunku
W połowie lat 90. Volvo przeszło sporo zmian – od nowej nomenklatury, aż po śmiałe ruchy nadające nadwoziu bardziej przystępne, choć wciąż tak samo praktyczne kształty. Zaczęto od S40/V40, a zaraz po nim, w 1996 r., przyszło S70/V70.
Samochód był następcą modelu 850, choć do pewnego stopnia stanowił jego lifting. Szwedzi dokonali ok. 1800 zmian, a większość można było zobaczyć gołym okiem. 5-drzwiowe nadwozie otrzymało zaokrąglone kanty i więcej obłości, o ile można to tak nazwać. Przyjemniejsze w obyciu było także wnętrze, które zyskało bardziej elegancki charakter. Praktycznie bez zmian pozostały natomiast silniki.
W standardzie występowały m.in. elektrycznie sterowane i podgrzewane lusterka, boczne poduszki powietrzne czy napinacze pasów. Przy okazji liftingu w 1999 r. wprowadzono także system WHIPS, który miał niwelować siły działające na kierowcę i pasażera w razie uderzenia w tył samochodu. Pierwsza generacja modelu V70 była dostępna na rynku stosunkowo krótko – następca przyszedł już w 2000 r.
Prezydenckie kombi
Można powiedzieć – ot, zwykłe rodzinne kombi klasy średniej, które dobrze się starzeje. Szwed kończy w tym roku 24 lata, więc niebawem w niektórych rejonach będą przysługiwały mu już zabytkowe tablice. Nie zdziwcie się jednak, jeśli czarne V70 ze zdjęć zobaczycie na żółtych blachach nieco wcześniej.
Egzemplarz należał do byłego prezydenta, Bronisława Komorowskiego. W 1997 r., jeszcze jako poseł i świeżo upieczony przewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej, Komorowski zamówił w polskim salonie Volvo V70, którego dostarczono w pierwszym miesiącu następnego roku. Polityk nie oszczędzał na dobieranych dodatkach, choć trzeba przyznać, że przy aukcyjnej sprzedaży nie zagościłby napis "full wypas".
Do napędu służy 2,4-litrowy, turbodoładowany silnik benzynowy o mocy 193 KM, który połączono, o dziwo, z 5-biegową skrzynią manualną i dołączanym napędem na 4 koła na tzw. haldexie. Na pokładzie znalazła się 2-strefowa, automatyczna klimatyzacja, podgrzewane przednie fotele, wycieraczki reflektorów, a także zawieszenie samopoziomujące Nivo, co - w połączeniu z przestrzenią z tyłu - mogło być dowodem na łowieckie zapędy polityka.
Bronisław Komorowski użytkował volvo do 2004 r. Na tyle przywiązał się do modelu, że 2 lata później zakupił V70 II generacji.
W 2012 r. czarna V70-ka została wystawiona na aukcji, o której zresztą pisaliśmy. W międzyczasie założono instalację gazową – w codziennej jeździe doładowane R5 potrzebuje aż 12 l benzyny na 100 km.
Wtedy w posiadanie volvo wszedł kolejny właściciel, z którym V70-ka nie miała lekko. Mocny silnik, napęd na 4 koła, manualna skrzynia – chyba nie muszę mówić, jak ten zestaw można wykorzystywać. Podzespoły Volvo, choć uważane za solidne, "katowane" w końcu wyzionęły ducha. W 2015 r. pojazd trafił w ręce rodziny Olka w rozliczeniu. Wtedy volvo było obrazem nędzy i rozpaczy.
Nie miało ważnego przeglądu, zawieszenie samopoziomujące było uszkodzone, maglownica — rozsypana, napęd na 4 koła — zdekompletowany, a instalacja gazowa — rozregulowana. To tylko najpoważniejsze uszkodzenia. O rzeczach eksploatacyjnych poprzedni właściciel "zapomniał". Przy przywracaniu tego auta do życia cel był więc prosty: żadnych półśrodków.
Główne prace przebiegły błyskawicznie — część z nich Olek z ojcem wykonali samodzielnie. Już po 2 miesiącach od zakasania rękawów, samochód miał podbity dowód rejestracyjny i wyjechał na drogę. W kolejnych latach Olek z tatą dopieszczali auto, jednocześnie użytkując je na co dzień, także w dalszych podróżach. W międzyczasie zdemontowano instalację LPG. Byłoby jednak zbyt pięknie, gdybym napisał, że volvo ani razu się nie zająknęło.
Pierwsza awaria narobiła dużo dymu i to dosłownie – pękł przewód chłodzenia. Druga sytuacja dotyczyła testów napędu na 4 koła na śniegu po naprawie – doszło do wycieku oleju ze sprzęgła wiskotycznego, odpowiadającego za dołączenie napędu. To "największe" przygody – przyznacie, że nie ma ich zbyt wiele.
1,5 roku temu zapadła decyzja o przeprowadzeniu remontu blacharskiego i lakierniczego – od tego momentu status auta zmienił się na "weekendowy", a od niedawna właściciele starają się o żółte tablice rejestracyjne.
Dzikus zamknięty w rodzinnym ciele
Modelowi Volvo V70 bliżej jest do aksamitnej jazdy, ale w przypadku tego 193-konnego egzemplarza, w zakamarkach zamknięte są demony gotowe pokazać swoje oblicze. Gdy wytoczyłem się V70-ką na drogę, komfort segmentu premium lat 90. był tak dominujący, że zapomniałem o wszystkim. Mimo upływu lat czułem się tak, jakbym prowadził nowy samochód, choć na nierównościach gdzieniegdzie można było usłyszeć skrzypienie i wzajemne tarcie plastików.
Gdzie więc te demony? Na prostej drodze nieco mocniej przycisnąłem gaz – momentalnie do życia obudziło się turbo, które bez większego ociągania, z całych sił zaczęło dmuchać. Wzrostowi obrotów towarzyszył donośny świst i jedyny w swoim rodzaju gang 5-cylindrowego silnika. Z kolei odpuszczając pedał przyspieszenia, kabinę przeszył tzw. blow-off - powietrze ulatujące przez zawór upustowy. A mnie przeszły ciarki.
I nie było to jakieś tam łagodne tło, ledwo dobiegające uszu, a dobitne "turkanie". Niepewnie patrząc na Olka, spytałem, czy mogę przycisnąć mocniej. Zgodził się. Choć auta z lat 80. i 90. charakteryzowała wyraźna turbodziura, tu sprężarka robiła, co trzeba i to już od ok. 2,5 tys. obrotów. To, co działo się później, ciężko racjonalnie opisać.
Rodzinne kombi dostawało tak solidnego kopa, że bez problemu zawstydziłoby niejednego rycerza w podrasowanym BMW. Skrzynia biegów nie należy może to najbardziej precyzyjnych mechanizmów, ale z pewnością podkręca całą "zabawę".
Wszystko odbywa się oczywiście w akompaniamencie cudownej linii melodycznej 5-cylindrowego silnika. Całość była niesamowicie uzależniająca, ale i w pewnym stopniu szokująca. Elegancki szwedzki jegomość podwinął rękawy, aby z niebywałą gracją, ale i brutalnością pokazać swoją drugą twarz. Nie chcąc nadwyrężać uprzejmości i cierpliwości Olka, po 3. razie przestałem. Ale wspomnienie tych kilku chwil nieustannie towarzyszyło mi do następnego dnia. Co ja piszę, towarzyszy mi to do dziś. Volvo, chapeau bas!