Test: Lincoln Aviator – amerykański syn koleżanki twojej mamy
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Z amerykańskimi autami jest trochę jak z prezentami dla dzieci pod choinkę. Muszą być duże i "tłuste". Nie inaczej jest z Lincolnem Aviatorem, którego wnętrze wyznaje wszelkie zasady obfitości Wujka Sama. Pokonując ulice Warszawy skąpane blaskiem zachodzącego słońca, nie mogłem stereotypowo nie nucić w głowie klasyka "Gangsta’s Paradise". Chociaż, widzieliście kiedyś gangsterów, którzy mieliby ekologiczne (przynajmniej w teorii) auto?
To, co dla nas jest sufitem, dla Amerykanów często jest podłogą. Oczywiście mówię tu o motoryzacji w kontekście wielkości. Zarówno tej zewnętrznej, jak i silnikowej. Nasze duże SUV-y uchodzą w ojczyźnie Wujka Sama co najwyżej za średniej wielkości. Wywołujący u nas respekt, a nawet strach Ford F-150, ledwo mieszczący się na polskich parkingach, tam jest jednym z najczęstszych widoków na ulicy. Ale czymże byłyby przepastne rozmiary bez odpowiedniego anturażu?
Tę rolę w koncernie Forda pełni właśnie Lincoln. Większość z pewnością kojarzy największego Navigatora. Jego absurdalna obecność w legendarnym tytule "Need for Speed Underground 2" z pewnością przyczyniła się do wzrostu popularności auta w kręgach, które wcześniej nie wiedziało o jego istnieniu. Ale przecież Lincoln to nie tylko Navigator.
Zanim marka wkroczyła w osobliwy etap swojej historii, postanowiła rozszerzyć nieco ofertę SUV-ów, zanim stało się to modne. W ten sposób w 2003 r. na rynku pojawił się nieco mniejszy Aviator. Mniejszy, co wcale nie oznacza, że mały. Mierząc ponad 4,9 m wzdłuż, mógł pomieścić siedem osób, zabierając przy tym jeszcze 350 l bagaży.
Zapatrzony na wzornictwie większego brata, technicznie dzielił podzespoły z Fordem Explorerem oraz Mercurym Mountaineerem. Wyposażenie? Jakby to powiedział wzorowy handlarz: "FULL WYPAS". Na automatycznej klimatyzacji zaczynając, przez skórę i dekory z orzecha włoskiego czy poduszki kurtynowe przechodząc, a na tempomacie i bezkluczykowym dostępnie do auta (przypomnę, mamy 2003 rok) kończąc.
O ekranach i odtwarzaczu DVD dla pasażerów z tyłu oraz elektrycznie regulowanych fotelach chyba nie muszę wspominać. Pod maską, jak przystało na rodowitego amerykańca, znalazło się 4,6-litrowe V8 o mocy 305 KM – to samo, które pracowało w generacji Forda Mustanga Mach 1. Jednostka sparowana była, a jakże, z automatyczną, 5-biegową skrzynią.
Choć Aviator zaliczył niezły początek, jego popularność równie szybko spadła. Lincoln zakończył produkcję po trzech latach ze względu na niskie zainteresowanie, nie przedstawiając bezpośredniego następcy. W 2004 r. na targach w Detroit pokazano co prawda koncept, ten jednak skończył ostatecznie jako pozycjonowany nieco niżej model MKX, potwierdzając tym samym początek wspomnianego wcześniej, niezwykle osobliwego rozdziału w historii Lincolna w zakresie stylistyki.
Teoretycznym następcą był pokazany dopiero w 2010 r. MKT, jednak zarówno kształtem, jak i wyglądem nijak nie nawiązywał on do poprzednika. Aviator musiał czekać aż 14 lat na właściwy powrót. Tym razem jednak odbył się w odpowiednim stylu.
Luksus we właściwy sposób
Chociaż nowy Lincoln Aviator wciąż bazuje technicznie na Fordzie Explorerze (który dla odmiany jest obecnie oferowany w Polsce), nie przypomina już tak silnie swojego koncernowego brata z zewnątrz, jak zarzucano to pierwszej odsłonie. O ile nie jestem fanem czarnych lakierów, na mierzącym 5065 mm monumencie przybiera on w towarzystwie nieprzesadzonej ilości chromów dojmujący obraz. Lincoln porzucił swoje ekscentryczne kreski, skupiając się w końcu na faktycznej elegancji.
Z zewnątrz można przyczepić się właściwie do jednej rzeczy. Jeśli przyjrzycie się bliżej czterem końcówkom wydechu, zauważycie, że rury w rzeczywistości odgięte są do dołu w połowie końcówek. Dlaczego tak? Wynika to z pewnych amerykańskich przepisów. Całość daje nieco osobliwy efekt, choć i tak lepszy, niż zaślepione końcówki w Audi.
Kiedy tylko otworzycie drzwi, szybko o tym jednak zapomnicie. Tu rozpoczyna się rozpusta i uczta w wykonaniu Amerykanów. Po zajęciu miejsca, aż chciałoby się zacząć zwracać do auta "Jego Miękkość". Niemal każdy element pokrywa gruba warstwa koniakowej lub czarnej skóry. Całość wdzięcznie uzupełniają zimne w dotyku, metalowe elementy, a o pokrewieństwie z fordem przypomina właściwie tylko interfejs multimediów.
Lincoln nie pokusił się nawet o skopiowanie dźwięków sygnalizujących np. pozostawienie otwartych drzwi. Każdy z 25 efektów akustycznych został skomponowany we współpracy z Orkiestrą Symfoniczną z Detroit.
Przepastność wnętrza podkreśla niezwykle szeroki środkowy tunel z w pełni fizycznym sterowaniem klimatyzacją. Przycisków od różnych funkcji znajdziemy tu zresztą więcej, co jednak nie doprowadza do oczopląsu, a każdy pojedynczy bynajmniej nie jest z osobna opisany słowem lub skrótem, jak to Amerykanie mieli kiedyś w zwyczaju. W końcu nauka infografik i symboli stała się możliwa.
Jeśli Explorer miałby być uosobieniem człowieka, Aviator byłby "synem koleżanki twojej mamy". Co prawda ford może pochwalić się niezłym wyposażeniem, ale lincoln wnosi je na nowy poziom. Od 30-stopniowej regulacji foteli z masażem zaczynając, a na wentylacji tylnych (rzecz jasna kapitańskich) siedzeń kończąc. W końcu przede mną stała najbogatsza wersja Grand Touring Black Label.
Wnętrze przestrzenią przypomina niemal planszę do gry w paintballa. No, może salon w niemałym apartamencie. Nie wyobrażam sobie warunków, w których mogłoby tu komuś być za ciasno. Chyba nie muszę wspominać, że dodatkowe dwa miejsca w III rzędzie wysuwane są elektrycznie? Wbrew pozorom i tam zmieści się dorosła osoba bez ujmy na godności. Nawet w warunkach kompletu pasażerów bagażnik wciąż przyjmie więcej niż szczoteczkę do zębów każdego z pasażerów.
Wydawać by się mogło, że Amerykanie długo pracowali nad uniwersalnym postrzeganiem luksusu. Wcześniejsze wydania aut, niekoniecznie lincolnów, mających uchodzić za ekskluzywne bywały splotem przeciwstawnych cech – z jednej strony zawierały sporo wyposażenia czy dobrych jakościowo materiałów, ale zastrzeżenia można było mieć do jakości wykonania czy samego designu, który był zwyczajnie toporny. Tymczasem Aviator pokazuje, że "kryzys" został już zażegnany. Podobnie jak w dziedzinie drewnianego prowadzenia.
Ekologiczny gangster
W przeciwieństwie do pierwszej generacji, druga nie została już zbudowana na ramie. Podobnie jak Explorer, nowy Lincoln dysponuje już samonośnym nadwoziem. Mimo poczwórnej końcówki wydechu, która na pewno rozpali wyobraźnię niejednego 8-latka, trudno oczekiwać po Aviatorze sportowych aspiracji. Pod względem prowadzenia samochód jest bardzo ułożony. Żeby nie powiedzieć, rozleniwiony.
Bez wątpienia pomaga mu w tym pneumatyczne zawieszenie, które wykorzystuje kamery do skanowania jezdni, przygotowując z wyprzedzeniem zakres tłumienia dla każdego z kół. Dzięki temu komfort jazdy jest nieziemski i pozwala skutecznie odciąć się od otaczającej nas rzeczywistości. Pokonanie większych nierówności kończy się co najwyżej nienachalnym kołysaniem. Tym niemniej wciąż można oczekiwać, że wszelkie reakcje nadwozia na ruchy kierownicą są sprawne i pewne.
Trudno jednak nie przyznać, że to istny krążownik, który najwięcej frajdy daje z powolnego toczenia się. Tym bardziej nie ma presji, by wykorzystywać potencjał 500 KM i aż 854 Nm. Tych nie produkuje natomiast już V8. O ile podstawowe wersje Aviatora napędzane są doładowanym, 3-litrowym V6, tak w topowej wersji dostajemy od razu hybrydę plug-in.
To ten sam układ, który spotkamy w Fordzie Explorerze, choć u Lincolna jest on zdecydowanie mocniejszy. Efekt to sprint do setki w niespełna 6 s, któremu towarzyszy żywe i przyjemne dla ucha brzmienie widlastej "szóstki". Multum momentu obrotowego pozwala wykorzystywać parametry niemalże w każdej chwili, choć 10-stopniowa skrzynia potrzebuje chwili zastanowienia, by obliczyć, na który bieg powinna zredukować.
No dobrze, ale gdzie tu ekologiczny aspekt? No to wyobraźcie sobie, że ważący blisko 2,7 tony SUV zdolny zabrać w komfortowych warunkach sześć osób, przejedzie na prądzie w praktyce ok. 35 km, dzięki akumulatorom o pojemności 13,6 kWh. Chcąc wykonać tzw. drive-by, gangsterzy mogliby podjechać w całkowitej ciszy do swojej ofiary, jednocześnie nie obawiając się szyderczych spojrzeń ze strony pozostałych ziomków, ze względu na wybór pojazdu.
Ale zejdźmy na ziemię. Wszystko jest fajnie, póki ta energia jest. A co, jak się wyczerpie? Wówczas w mieście trzeba się liczyć z zużyciem w okolicy 12 l/100 km. Jak na gabaryty oraz moc auta, to i tak świetny wynik. Zakładając, że pod maską pracowałoby duże V8, należałoby do tego dodać co najmniej 5 l na każde 100 km. Dalsza podróż? Jazda drogą szybkiego ruchu czy autostradą oznacza zużycie w granicach 10-11 l/100 km.
Pozostaje jeszcze ostatnia kwestia. Ile taka przyjemność kosztuje. Podawanie amerykańskiej ceny mija się z celem. Jak dobrze wiemy, nijak ma się do europejskich realiów, a cały proces ściągnięcia auta do Polski to kolejne koszty. Jeśli natomiast nabraliście ochoty na lincolna – może być wasz. Ten ze zdjęć jest na sprzedaż. Pochodzi co prawda z drugiej ręki, jednak od nowości pokonał tylko 8 tys. km. Kosztuje dokładnie tyle, ile zupełnie nowy Ford Explorer z salonu, czyli 424 tys. zł.
Jeśli chcecie się wyróżnić i zależy wam na większym komforcie, wybór z pewnością będzie trafiony. Lincoln Aviator może uchodzić u nas za dosyć egzotyczny samochód, mimo znanych podzespołów. To jednak bez wątpienia wciąż luksusowy, niezwykle wygodny i świetnie wykończony, a jak na europejskie realia, po prostu duży SUV. Aż strach pomyśleć, jak wypada przy nim większy Navigator.
Specjalne podziękowania dla brykizameryki.pl za użyczenie samochodu do testu