Mazdą CX‑60 po górach i pustyniach Maroka. Po 1100 km musiałem się przeprosić z autem
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To nie był wyjazd, jakich wiele. Choć trasa była przygotowana, a przed wyruszeniem otrzymaliśmy szereg porad dotyczących zachowania w podbramkowych sytuacjach, w wielu momentach byliśmy zdani na siebie. Przez 1100 km Maroko zachwycało, ale i skłaniało do refleksji, a nawet przygnębiało. A mazda? Cóż, po ponad dobie spędzonej w samochodzie, musiałem zweryfikować kilka dotychczasowych odczuć. Potwierdziło się także, że nie ma to jak "stary" dobry diesel.
Mazdą CX-60 miałem okazję jeździć już wielokrotnie. Pierwszy kontakt z hybrydową wersją podczas testu pozostawił nieco wątpliwości. Kolejne spotkanie było dużo krótsze i miało miejsce z dieslem. Wówczas relacje nieco się poprawiły, ale swoisty niesmak wciąż tkwił w pamięci. Tym bardziej chciałem podczas marokańskiej wyprawy trafić na wysokoprężną odmianę, by lepiej poznać nowego, idącego pod prąd 6-cylindrowego diesla. Udało się.
Zanim jednak wsiedliśmy do samochodów, poprzedniego wieczoru wysłuchaliśmy solidnie przygotowanej odprawy. Poza przybliżeniem regionów, przez które mieliśmy jechać, obszerny dział poświęcony był potencjalnym zagrożeniom. Nie oszczędzono ostrzeżeń o dzikich i jadowitych zwierzętach, na które mogliśmy natknąć się np. podczas robienia zdjęć. Przyznam, że z jednej strony podkręciło to tylko ekscytację, ale w głębi duszy pojawiła się nutka strachu.
Następnego dnia, zwarci, gotowi i mający z tyłu głowy ostrzeżenia, ruszyliśmy w trasę. Miejsca na walizki nie było zbyt wiele, bowiem w kufrze wylądowało pełnowymiarowe koło zapasowe. Niektórzy z was mogą pamiętać dawną wyprawę ekipy programu "Top Gear" do Afryki, gdzie James May co chwilę łapał gumę. Tutaj szansa na podobne zdarzenie była wysoka. Wystarczy wspomnieć, że poprzednie grupy przebiły łącznie aż 15 opon. Wiedzieliśmy już, że lekko nie będzie.
Maroko od pierwszych chwil udowadniało, że jest krajem kontrastów. Podczas opuszczania miasta nie brakowało wymuskanych hoteli, którym towarzyszyły drogie i ekskluzywne sklepy. Wystarczyło jednak minąć przekreśloną tabliczkę z napisem "Marrakech", by zabudowania momentalnie się przerzedziły. Większość z nich stanowiły zresztą niedokończone budynki — bez dachu nad kolejnym piętrem czy z niezabudowanymi schodami. Taki widok nie jest tu rzadki, bowiem podatki od nieruchomości płaci się w momencie ukończenia budowy.
Inną rzeczą, która pozwalała zauważyć opuszczenie miasta, było uspokojenie ruchu. Nie da się ukryć, że użytkownicy dróg traktują przepisy symbolicznie – prędzej jako sugestię, niżeli twarde prawo. Cztery rzędy aut przed światłami z trzema pasami? Nie jest to nic nadzwyczajnego. Tym niemniej – im dalej od miasta, tym mniejszy ruch.
Wyzwaniem są ronda, gdzie mimo obecności sygnalizacji świetlnej, można było odnieść wrażenie, że pierwszeństwo ma odważniejszy. Powiedzieć, że należy mieć oczy dookoła głowy, to jak nie powiedzieć nic. Wszystko podsycane jest dźwiękiem klaksonów, których mnogość zdaje się łączyć w jeden, nieprzerwany dźwięk.
Im dalej oddalaliśmy się od miasta, tym mocniej zza horyzontu zaczęły wyrastać góry Atlas, ciągnące się wszerz przez niemal całe Maroko, a dalej na wschód przechodzące także przez Algierię i Tunezję. Drogi coraz bardziej pustoszały i coraz mocniej się wiły. W pewnym momencie, bez żadnego ostrzeżenia, asfalt się skończył. Nie zboczyliśmy z drogi ani nie zabłądziliśmy. Równe podłoże po prostu przerodziło się w żwirową, szeroką ścieżkę uzupełnianą gdzieniegdzie przez kępki starej nawierzchni.
Takie warunki miały nam towarzyszyć przez kolejne 2,5 godziny, aż do przerwy na kawę. Razem z drogą, momentalnie zmienił się także krajobraz. Dotychczas pagórkowata okolica ustąpiła regularnym górom o stromych zboczach, od których trudno było odciągnąć wzrok. Czerwone podłoże potęgowało wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli w marsjańskiej ekspedycji. Jedynie wiszące nad nami ograniczenia czasowe powstrzymywały nas przed zatrzymywaniem się co kilkaset metrów na zrobienie kolejnych zdjęć.
Zachwyt krajobrazami momentami przerywały niestety smutne i przygnębiające widoki. Wjechaliśmy bowiem w obszar, który jesienią ubiegłego roku nawiedziło trzęsienie ziemi. Zginęło wówczas blisko 3 tys. osób, a kolejne tysiące straciły dach nad głową. Wiele z nich do dziś mieszka w zastępczych miastach-namiotach.
Nie wszyscy chcieli jednak opuszczać swoje małe ojczyzny. Pokonując kolejne kilometry, mijaliśmy to, co zostało z dawnych zabudowań. Od pojedynczych domów z popękanymi ścianami, aż po całe zawalone wsie. Chałupniczo naprawiane stare mercedesy, peugeoty i citroeny dzielnie znosiły wszelkie trudy odbudowy i ratunku tego, co zostało. Nierzadko przeładowane, woziły pasażerów nawet na dachu.
Ci, których nie stać było na samochód, korzystali z pomocy osłów. W takich miejscach zdawało się, że czas się zatrzymał. Skutki trzęsienia dało się także odczuć poza zabudowaniami. Skalne lawiny zaorały większość asfaltu, a gdzieniegdzie wciąż można było natknąć się na osuwiska czy pęknięcia w ziemi.
Mijając kolejne wioski, znów zaczęliśmy wspinaczkę pod górę. Asfalt pojawiał się i znikał niczym zasięg sieci komórkowej na odludziu, ale CX-60 dzielnie pięło się po nierównym podłożu. Nagle u szczytu, między dwoma skałami, naszym oczom ukazała się niewielka kawiarnia. Lokal, który pojawił się znikąd i sprawiał wrażenie, jakby ludzkość o nim dawno zapomniała, okazał się naszym przystankiem na tradycyjną arabską herbatę miętową.
Z tarasu rozpościerał się cudowny widok na niższe partie Atlasu, przez które wiodła kręta niczym jelito cienkie droga. Posileni, ruszyliśmy dalej. Ujechaliśmy dosłownie kilka kilometrów, gdy ostrzeżenie z odprawy stało się faktem — na zegarach pojawił się złowieszczy komunikat o uchodzącym ciśnieniu w oponie.
Powietrze schodziło na tyle powoli, że możliwa była jeszcze dalsza jazda. Po blisko 2 godzinach ciśnienie osiągnęło graniczną wartość i konieczna była wymiana. Mieliśmy to szczęście, że akurat za nami jechał zespół techniczny wyposażony we wszelkie potrzebne narzędzia. Widać, że panowie mieli wprawę z poprzednich grup, bowiem zaledwie po 10 minutach jechaliśmy dalej. Chwilę później czekało nas kolejne doświadczenie. Tankowanie.
Jeśli myślicie, że nawet w Maroku na stacji benzynowej znanej, światowej marki po prostu podjeżdżacie, tankujecie, płacicie, a w locie zgarniacie jeszcze hot-doga, jesteście w błędzie. Chaos i gwar jest trudny do opisania i prędzej sugeruje obecność na środku targu. Okolice stacji wypełniały stare dacie, citroeny i fordy transity, często z ładunkiem na dachu wyższym, niż sam pojazd.
Cały proces tankowania i płatności odbywa się przy dystrybutorze w asyście obsługi, ale niekoniecznie z chęci ułatwienia procesu. Po prostu nie ma klasycznego sklepiku wypełnionego morzem zbędnych gadżetów. O ile poprzedniej ekipie z naszej wyprawy udało się bezproblemowo przeprowadzić płatność, tak w naszym przypadku zasięg terminala płatał figle.
Rosnąca frustracja, kolejka aut oraz coraz większa częstotliwość klaksonów wzbudzały w nas niepokój. Ostatecznie musieliśmy zapłacić zapasową gotówką, natomiast rachunek miał postać ręcznie wypisanego świstka. Wyglądał niemal jak usprawiedliwienie, które uczeń sam sobie wypisał. Brakowało tylko podpisu "moja mama". Kosmos. Muszę tu jeszcze wspomnieć, że mimo wymagających warunków, tankowanie nie było niezbędne w przypadku diesla.
Koledzy z hybrydy plug-in musieli jednak uzupełnić swoje zapasy, więc i my skorzystaliśmy z okazji. 3,3-litrowy silnik od pierwszych kilometrów zachwycał nas swoją elastycznością, zrywnością oraz skromnym zapotrzebowaniem na paliwo. Spalanie, które oscylowało w okolicy 6 l/100 km, pozwalało pokonać blisko 1000 km na baku.
Dalsza droga tylko wzmacniała nas w przekonaniu, jak duże kontrasty obecne są w Maroku – zarówno społeczne, jak i geograficzne. Od miasteczek, w których panował uporządkowany chaos komunikacyjny, przez bezdroża, aż po niezwykle kręte, a miejscami z dobrym asfaltem, drogi prowadzące przez kolejne przełęcze. Niespodziewany las palm wypełniający jedną z dolin wydawał się w morzu pustynnego krajobrazu niczym fatamorgana.
Ekscytująca była także napotykana fauna. Poza ogromną liczbą bezpańskich psów, dzikimi kozami, owcami, a nawet żółwiem, który próbował pokonać drogę, natrafiliśmy na będące bohaterem przydrożnych znaków wielbłądy. Nasza obecność niespecjalnie je martwiła – były zbyt pochłonięte pałaszowaniem liści.
Co jednak ciekawe, mimo tak dużej liczby zwierząt biegających samopas oraz dość umownych zasad ruchu drogowego, przez 1100 km nie spotkaliśmy ani jednej potrąconej zwierzyny przy drodze. Sahara z kolei przyniosła dokładnie to, z czego słynie – bezkresną, ciągnącą się po horyzont nicość. Ocean piasku miejscami przecinały suche krzewy. O ile góry zwykle zwracają uwagę na potęgę natury, taki widok, mimo pustki, tylko wzmagał przemyślenia i skłaniał do refleksji.
Powoli zachodzące słońce zachęciło nas do szybszego kierowania się w stronę noclegu. Po opuszczeniu kolejnej wsi zaniedbana droga znów nagle zamieniła się w płaski niczym stół asfalt. Wreszcie dotarliśmy do "przedmieść" miejscowości Warzazat. Mówiąc o przedmieściach, mam na myśli pustynię otoczoną górami tworzącymi wąwozy.
W jednym z nich mieścił się nasz ośrodek, który szczycił się m.in. energetyczną niezależnością. Po dotarciu organizatorzy zapewnili nas, że jeszcze lepsze widoki czekają nas następnego dnia. Po tym, co zobaczyliśmy pierwszego, trudno było w to uwierzyć.
Drugi dzień zaskoczył jeszcze bardziej
Po porannym uzupełnieniu paliwa, znów wjechaliśmy w górskie tereny. Widoki za oknem diametralnie różniły się od tego, co widzieliśmy pierwszego dnia. Organizatorzy mieli rację. Pierwszym dowodem była droga wiodąca wzdłuż stworzonej przez okresową rzekę doliny Wadi Dadis. Krętość i nachylenie tej trasy godne jest alpejskich szlaków.
Kolejnego dowodu nie trzeba było daleko szukać. W pewnym momencie droga skręciła w kierunku "skalnego portalu", który zdawał się przenosić do innego świata. Podczas gdy dołem biegła droga, górne partie zwisały nad asfaltem.
Kawałek dalej znaleźliśmy się na drodze biegnącej na półce skalnej, skąd znów rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok, który przypominał Wielki Kanion. Nie zgadniecie, co zdarzyło się kilka kilometrów dalej. Tak, skończył się asfalt. Oznaczało to, że teraz rozpoczyna się poważniejsza wspinaczka na 3 tys. m n.p.m.
Ścieżka znacząco się zwęziła, a kilkusetmetrowe urwiska, które chwilę wcześniej zachwycały, teraz przerażały nieoddzielone od nasypu żadną barierką. W iście ślimaczym tempie pięliśmy się w górę. Wspinaczce towarzyszyły mijanki na milimetry z ciężarówkami, które brały udział w kładzeniu asfaltu bez zamknięcia drogi dla ruchu. Dotarcie na szczyt wynagrodziło wcześniejsze trudy nie tylko widokiem, ale też świeżą, równiutką drogą, która ciągnęła się następne kilkanaście kilometrów.
Krajobraz za oknem w dalszym ciągu zmieniał się co pół godziny. Myśląc, że pożegnaliśmy już góry, wjeżdżaliśmy w ich kolejne partie, które miejscami za sprawą zielonych polan i strzelistych skał przypominały szwajcarskie pejzaże. Jakość dróg wciąż przypominała losowanie w kole fortuny – od świeżych partii, aż po mocno zniszczone fragmenty i nagłe końce jakkolwiek twardego podłoża.
W miarę zbliżania się do Marakeszu jakość dróg się ustabilizowała. Po ponad dobie w samochodzie, pokonaniu 1100 km po bezdrożach i dziurach oraz złapaniu jednego "kapcia" dotarliśmy do mety. Dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, jak dobrym towarzyszem tej podróży była mazda CX-60.
Wciąż pozostaję przy zdaniu, że zawieszenie ma nieco zbyt sztywne nastawy, ale to one pozwoliły pokonywać kręte przełęcze z przyjemnością. Trudno znaleźć na rynku drugiego "cywilnego" SUV-a, który prowadziłby się tak dobrze. Co więcej, twarde podwozie mnie nie zmęczyło, mimo że przez większość czasu drogi były fatalnej jakości. Ukłony należą się także wygodnym i dobrze wyprofilowanym fotelom.
Na szczególną uwagę zasługuje jednak coś innego. Samochody, którymi jeździliśmy, przed nami już kilka razy pokonały tę samą pętlę. Pętlę, obfitującą w kamienie, bezdroża i dziurawe niczym ser szwajcarski drogi. Mimo to nic nie trzeszczało, nie piszczało i nie wykazywało oznak słabego spasowania. Kabina pozostawała naszą oazą spokoju, wspomaganą klimatyzacją i wentylowanymi fotelami.
Zawieszenie przez całą podróż pracowało cicho, a hamulce, mimo górzystego terenu, ani razu nie wykazały oznak przegrzania. Wisienką na torcie był 258-konny diesel. Wynik spalania z całej trasy wyniósł 6,4 l/100 km, co biorąc pod uwagę warunki oraz częste wspinanie się pod górę, nierzadko w ślimaczym tempie, uważam za świetny wynik.
Koledzy, którzy jechali PHEV-em, zakończyli pętlę z wynikiem o 1,5 l/100 km wyższym, a należy zaznaczyć, że startowali z naładowanym do pełna akumulatorem i mieli przewagę np. podczas zjazdów ze wzniesień z uwagi na rekuperację. Niższe spalanie i większy o 8 l bak pozwolił nam także z mniejszy stresem podchodzić do poszukiwań stacji paliw.
Maroko zapamiętam jako kraj piękny, ale jednocześnie biedny i pełen kontrastów. By poznać go od podszewki, warto wyściubić nos spoza hotelowego basenu w większym mieście. To nie tylko ciągła pustynia i monotonia. Różnorodność krajobrazów oraz ich zmienność zachwycają w trudny do opisania sposób.
Zapamiętam go także jako kraj, w którym musiałem się przeprosić z CX-60 w niektórych kwestiach. Twarde zawieszenie okazało się niemęczące, choć tego obawiałem się najbardziej. W trudnych warunkach mazda nie zawiodła, natomiast duży diesel nie tylko skradł moje serce, ale udowodnił, że odwaga i własny pomysł na rozwój, nawet jeśli jest niezgodny z przyjętym kanonem zasad, popłacają.