Hyundaiem przez Antarktydę: jak wnuk Shackletona przeszedł do historii
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Sto lat temu Sir Ernest Shackleton miał być pierwszym człowiekiem w historii, który pokona Antarktydę w poprzek. To mu się jednak nie udało. Dokonał tego dopiero jego prawnuk Patrick Bergel, i zrobił to, jadąc rodzinnym SUV-em. Jako jedyni w Polsce rozmawiamy z nim o tej niewiarygodnej historii, wspomnieniach po wielkim przodku i codziennym życiu na lodowym kontynencie.
Przeprawa Sir Ernesta Shackletona w poprzek Antarktydy uważana jest za ostatni rozdział tak zwanej „epoki herosów” w historii wypraw polarnych. Shackleton jak najbardziej zasługiwał na miano herosa: w 1909 roku zbliżył się do bieguna południowego na zaledwie 180 km, bliżej niż jakikolwiek człowiek przed nim. Gdy wyścig na to najbardziej wysunięte na południe miejsce globu wygrał w 1911 roku Roald Amundsen, urażony Shackleton postanowił zrobić coś, co przyćmi to osiągnięcie: pokonać całą Antarktydę w poprzek.
Ostatecznie na tym zadaniu także poległ, ale jego wyprawa z lat 1914-1917 została zapamiętana jako niesamowity tryumf człowieka nad przeciwnościami losu i śmiertelnym niebezpieczeństwem. Już na samym początku ekspedycji wielki masztowiec Shackletona utknął w lodzie, przez co podróżnik, wraz ze swoimi ludźmi, najpierw przez pięć miesięcy koczował na krze, a następnie w szalupach ratunkowych tułał się po arktycznych morzach przez blisko dwa tysiące kilometrów, nim udało mu się powrócić do cywilizacji.
49-letni Patrick Bergel o tym wszystkim dowiedział się już z rodzinnych przekazów i czarno-białego zdjęcia tonących trzech masztów, które było powieszone w jego rodzinnym domu. To jedyne, co jego spokojne życie w Surrey miało wspólnego z polarnymi podbojami. Los miał jednak i w nim obudzić duszę antarktycznego odkrywcy – a raczej, miał zrobić to Hyundai. Zainspirowany eskapadą Shackletona producent samochodów postanowił znaleźć jego obecnych potomków i tak trafił na rodzinę Bergelów. Gdy przedstawił jej swój cokolwiek szalony plan powrotu na Antarktydę, by dokończyć rozpoczęte przez ich wielkiego przodka dzieło już za kierownicą samochodu, Patrick postanowił podjąć wyzwanie.
Czterema kołami po lodzie
Trzeba przyznać, że Brytyjczyk wykazał się przy tym fantazją godną swojego przodka, głównie dlatego, że nie był on w żaden sposób przygotowany do wykonania takiego zadania. Jak sam wyznaje, „całe życie spędziłem w biurze. Na co dzień zajmuję się rozkręcaniem firm w przestrzeni internetowej, więc to wyzwanie było tak nie z mojej bajki, jak tylko mogło być”. Co więcej, w momencie przyjmowania biletu na Antarktydę, przyszły zdobywca nie miał nawet prawa jazdy! Szybko udał więc się na intensywny kurs, dzięki któremu zdał egzamin za pierwszym razem.
Po kilkudniowym szkoleniu na Islandii Bergel dostał zielone światło na wyprawę swojego życia. Przebieg jego misji w 2017 roku naturalnie znacznie odbiegał od realiów sprzed wieku. Podczas gdy dla Shackletona sukcesem było już samo dostanie się na południowe krańce globu żaglowcem, Bergel przyleciał samolotem przez Chile. Jak wspomina, ostatnią część podróży wraz ze sprzętem pokonał wojskowym Iłem-76, bo w końcu na czym można polegać w tak wymagających warunkach, jeśli nie na ciężkim radzieckim żelastwie z czasów zimnej wojny. Podczas gdy Shackleton zabrał na swój statek około sześćdziesięciu śmiałków i sanie zaprzęgnięte w psy, z Bergelem na podbój Antarktydy wyruszyło dziewięciu ekspertów od radzenia sobie w takich warunkach, trzy wozy techniczne i… Hyundai Santa Fe.
Nowoczesna technologia w służbie odkrywcom
Choć po tym najbardziej niedostępnym z kontynentów jeździły już – i dalej jeżdżą – samochody (pierwszy pojazd przywiózł tu nikt inny jak sam Shackleton, choć był to prymitywny wozik z piętnastokonnym silniczkiem), to nikt wcześniej nie podjął się przejechania całej Antarktydy na kołach. Do tego zadania Hyundai wystawił… swojego rodzinnego SUV-a z napędem na cztery koła, model Santa Fe. Choć na pierwszy rzut oka specjalnie przygotowany egzemplarz robi wrażenie równie duże, co rozmiar jego kół i błotników, to co do zasady jest to właściwie w pełni standardowy samochód – dokładnie taki, jaki sami możecie kupić w najbliższym salonie Hyundaia. Zmiany objęły jedynie wymianę opon na dużo większe, 38-calowe, szerokie koła, które zapobiegają zapadaniu się w śniegu. Nietypowe ogumienie wymusiło pewne zmiany w zawieszeniu i nadwoziu, ale sam 2,2-litrowy wysokoprężny silnik o mocy 200 KM wraz z całym układem napędowym i elektroniką pozostał nietknięty. Ponieważ każde paliwo w tych warunkach staje się bezużytecznym żelem, Santa Fe korzystał z nafty lotniczej – dokładnie takiej samej, jak odrzutowce na międzykontynentalnych trasach.
Jak wyznaje sam Bergel, „moje wyzwanie było może w jednej tysięcznej tak trudne jak to, na co porwał się mój pradziadek. To całkiem inna wyprawa. Mieliśmy po swojej stronie całą nowoczesną technologię… w porównaniu do warunków z tamtej wyprawy, byliśmy wręcz otoczeni luksusem”. Mimo wszystko wyprawa Bergela dalej wyglądała na heroiczne wyzwanie. Jego zespół miał miesiąc, by pokonać 2900 km po antarktycznych lodach trasą, z którą przegrał Shackleton, a potem… wrócić tą samą drogą, liczącą kolejne 2900 km! Ale Patrick był świadomy ryzyka: „w takich warunkach nie ma mowy o pośpiechu czy przymykaniu oka na kwestie bezpieczeństwa. Choć w niektórych miejscach udało nam się osiągać nawet 100 km/h, przez większość czasu była to żmudna jazda z niskimi prędkościami. Na przestrzeni całej wyprawy osiągnęliśmy średnią 28 km/h. I tak dzień w dzień, przez trzydzieści dni, każdej doby przez dwadzieścia godzin”.
Bergel opowiada, jak podczas tego miesiąca w jego głowie mieszała się fascynacja ze strachem i zmęczeniem. „Mój pierwszy widok na Antarktydę, z samochodem wyładowywanym z samolotu i lodowcem wyłaniającym się spomiędzy dwóch gór od razu dał mi obraz tego, jak niesamowitych rzeczy mogę się spodziewać na Antarktydzie. Od początku musiałem jednak mierzyć się z wieloma wyzwaniami. Pierwszym była już sama jazda samochodem na takich oponach, na takiej nawierzchni. Santa Fe wyposażone jest w mnóstwo technologii, które o dziwo i tutaj dbają o bezpieczeństwo, ale wciskanie pedału hamulca na lodzie dalej niewiele daje”.
Długość dźwięku samotności
Sama jazda była niesamowitym doświadczeniem: „Przez większość czasu temperatura wynosiła około -28 stopni Celsjusza i po prostu trzeba się było do tego przyzwyczaić. Nie trafialiśmy na zamiecie śnieżne – mało osób wie, ale na Antarktydzie prawie w ogóle nie pada śnieg – ale i tak miałem wielkie problemy z widocznością przez światło odbijające się od lodu. Na Antarktydzie byliśmy w środku lata, więc słońce przez cały czas świeciło wysoko nad nami. Noce miały tu powrócić dopiero za parę miesięcy. Wszędzie widziałem tylko oślepiającą biel. Często widoczność sięgała tylko paru metrów przed maskę wozu. Gdy wyłączaliśmy silniki, otaczała nas absolutna cisza. Do mózgu docierała więc bardzo mała liczba bodźców, przez co w podróży towarzyszył mi zdezorientowany, wręcz hipnotyczny stan”.
Bergel chętnie dzieli się też mniej chwalebnymi wątkami, które pozostają nierozerwalne z taką wyprawą: „W ciągu dnia nie zatrzymywaliśmy się raczej na posiłki, jedliśmy tylko w drodze salami i hermetycznie pakowany ser żółty. W naszym samochodzie mieliśmy całą górę salami! Gdy wieczorem rozkładaliśmy biwak, nasz kucharz robił nam kolację, czyli de facto zalewał nam wrzątkiem żywność liofilizowaną przyrządzaną dla astronautów. Gdy dostaliśmy typowo brytyjskie danie, zapiekankę pasterską (ang. Shepard's Pie), było to dla mnie wielkie święto!”. W tym miejscu podróżnik przypomina o kolejnej kwestii – załoga nie mogła pozostawić po sobie żadnego śladu, więc zabierała ze sobą wszelkie odpadki: „nie chcesz być osobą, która wyrzuciła papierek na ziemię jako pierwsza w historii Antarktydy! Nawet nasze opony były napełnione tylko w 10-proc. standardowego ciśnienia, tak by nie odkształcały śniegu. Tak naprawdę były tak miękkie, że samochód mógłby komuś przejechać po ręce i nic by się nie stało!".
Pomimo że Hyundai Santa Fe zaprojektowany był bardziej z myślą o komfortowym odwożeniu dzieci do szkoły i przywożeniu zakupów do domu niż objechaniu całej Antarktydy, sprawdził się perfekcyjnie. „Najdłuższy nieplanowany postój trwał 45 minut i był wywołany jedną poluzowaną śrubką. Poza tym, raz… przegrzał nam się silnik! Choć może wydawać się to nieprawdopodobne, ale doprowadziła do tego długa jazda w jednym kierunku z silnie wiejącym od pleców wiatrem. Ale fakt, że przez miesiąc mieliśmy tak mało przygód, jest naprawdę niewiarygodny. Każdy, kto był na Antarktydzie, doskonale wie, że tu natura wszystko rozkłada na części pierwsze”.
Wypełnione dziedzictwo
Trwająca miesiąc podróż zakończyła się wielkim sukcesem. Oprócz niesamowitych widoków i przezwyciężenia własnych słabości, Bergel wywiózł z Antarktydy także sentymentalne przemyślenia, które zbliżyły go do jego pradziada - Sir Ernesta Shackletona. „Nie przywiozłem na Antarktydę żadnego z osobistych przedmiotów mojego pradziadka w obawie przed jego zniszczeniem. Spakowałem jedynie jego prywatne zapiski z wyprawy… w formie cyfrowej, na Kindlu. Czytanie ich tutaj miało zupełnie inny wymiar niż w Wielkiej Brytanii. Fakt, że byłem w miejscu, do którego mój pradziadek tak bardzo chciał dotrzeć, było dla mnie duchowym przeżyciem”. Dlatego też, gdy przyszedł czas powrotu, 49-letni informatyk przypadkowo zmieniony w polarnego odkrywcę nie czuł zmęczenia czy ulgi, a…smutek. Byłem po prostu smutny, że musiałem opuszczać Arktykę. Mam nadzieję, że będę miał szansę jeszcze do niej powrócić”. Jak widać, duch Sir Shackletona w jego potomku jest nadal żywy!