Hot Shots - czyli podsumowanie wyprawy przez Namibię
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To już ostatni odcinek z sagi przedstawiającej podróż Adama Maciejewskiego oraz towarzyszącej mu ekipy przyjaciół przez afrykańskie bezdroża. Dla tych, którzy tak jak my postanowili podczas majówki pozostać w domach, to okazja do odbycia przynajmniej wirtualnej wycieczki, palcem po mapie, po fascynującej i przepięknej Namibii. Zanurzmy się razem w barwne opisy tego niesamowitego kraju przestawione przez autora w ośmiu odsłonach.
[h4]Doświadczając dość specyficznej majówkowej pogody znajduję w niej jednak pewien pozytyw – deszcze deszczem, chłód chłodem, ale przynajmniej skóra, tak mocno wysuszona i wypalona na namibijskich bezdrożach ma szansę na przyśpieszoną regenerację w naszej, ździebko wilgotnej atmosferze…[/h4]
Przez kilka ostatnich tygodni serwowałem wam praktyczne rady jak przygotować się do jednej z najbardziej niezwykłych podróży, jakie można odbyć samochodem na naszej pięknej planecie. Nie były to teksty grzeszące skrótowością, rzekłbym raczej, że były dość opasłe. Tym razem zatem inna formuła, mam nadzieję, że bardziej strawna. Czyli bez rozbudowanej relacji. Tylko kilka impresji z subiektywnej listy najgorętszych emocjonalnie namibijskich atrakcji. Takie moje Hot Shots…
Shot 1: Pustynia (ta dzika)
Z pięknem wydm, zwłaszcza skąpanych w promieniach ciepłego popołudniowego słońca znad Atlantyku, może konkurować tylko piękno kobiecego ciała. Oczywiście wydmy przegrają tę konkurencję, ale zajmą zaszczytne drugie miejsce. Cóż mogę dodać więcej? Dużo, ale nie chcę rozmydlać przekazu. Pustynia Namib to piękno prawie absolutne. Prawie, bo z pięknem absolutnym mamy przyjemność obcować codziennie, a z tym drugim rodzajem czasami. Raz w życiu albo nigdy…
Shot 2: Pustynia (ta dla turystów)
Tak, są regiony pustyni bardziej ucywilizowane, które codziennie odwiedzają setki osób. Do słynnej Dune 45 można dojechać asfaltową, dobrą drogą. Samochód można zaparkować u podnóża wydmy i wdrapać się na jej szczyt, by tam zrobić upragnione "selfie w samym sercu pustyni" po to, by natychmiast je opublikować na Facebooku. My minęliśmy tę atrakcję pędząc w kierunku Sossuvlei. Tam też dostać się można podążając traktem asfaltowym, ale ostatnich kilka kilometrów to dość trudna droga przez piach. Jednak dotarcie tam samochodem, takim z napędem na cztery koła, nie powinno stanowić kłopotu, a na miejscu znajdziemy nawet miejsca parkingowe.
Samo Sossusvlei, czyli gliniano-solna niecka otoczona potężnymi wydmami, to jedno z najpiękniejszych miejsc w Namibii. Jeszcze piękniej jest kawałek dalej. Trzeba co prawda iść 2 km przez rozgrzaną pustynię, ale warto, bo za cenę tego wysiłku dotrzemy do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc na świecie – Deadvlei. To również wielka gliniana niecka otoczona najwyższymi wydmami Pustyni Namib, sięgającymi tutaj niemal 400 metrów. Glina jest niemal biała i cudownie spękana w palącym niemiłosiernie słońcu. Do tego kilkadziesiąt czarnych kikutów drzew pewnego rodzaju akacji (acacia erioloba lub Camel thorn tree), które na tle żółtych, pomarańczowych lub szarych wydm (kolor zależy od usytuowania słońca) przypominają krajobrazy z odległych planet, jakie sobie wyobrażają scenarzyści w filmów science-fiction.
Będąc tu trzeba wspiąć się na Big Daddy – najwyższą wydmę otaczającą Deadvlei, ze szczytu której zobaczymy ten niezapomniany widok. Wybierając drogę na szczyt wybierzcie dłuższą, ale mniej wymagającą – wiodącą grzbietami innych wydm. Wejście "skrótem", które sobie zaserwowałem podniosło mi tętno chyba do poziomu 200 uderzeń na minutę… Z Big Daddy w dół można spróbować zjechać po stromym zboczu, choć o ile wiem nie jest to formalnie dozwolone. W każdym razie być w Namibii i nie widzieć Deadvlei to tak, jakby nie być w Namibii.
Shot 3: Kopalnie diamentów
...a w zasadzie stare kopalnie diamentów i opuszczone osady pracowników tychże kopalni. Jest ich przynajmniej kilka. Najsłynniejsze to oczywiście miasto duchów – Kolmanskop. Oddalone o kilka kilometrów od portowego miasta Luderitz, położone w południowej części Pustyni Namib. Mieszkali tu robotnicy pracujący w pobliskiej kopalni diamentów. Złoża odkryto na początku XX wieku. Co ciekawe, diamenty można tu było zbierać z powierzchni, bez konieczności prowadzenia wykopów.
Oprócz robotników pracowali tu też sklepikarze, piekarze, rzeźnicy, lekarze… Była nawet kręgielnia i kasyno. Po I wojnie światowej, kiedy ceny diamentów spadły, miasto podupadło i ostatecznie popadło w ruinę, oddając się we władanie wszechmocnej pustyni. Niegdyś tętniące życiem budowle dziś przypominają scenerię filmów grozy. Dużych wrażeń dostarcza też dojazd do Kolmanskop. My trafiliśmy na bardzo wietrzną pogodę i droga dojazdowa była cały czas zasypywana piachem, trochę jak w Polsce w trakcie śnieżycy.
Jeszcze większe wrażenie niż Kolmanskop zrobiła na mnie dawna osada górnicza odnaleziona przez nas gdzieś na pustyni. Nie jest łatwo ją namierzyć, więc od razu podam współrzędne: 24°11'49.9"S 14°37'18.3"E. Dojazd do tej osady wymaga już zezwolenia na przejazd przez Namib Naukluft. Znalezienie szlaku to też niezła "zabawa". Jednak gdy już dotrzemy na miejsce, zobaczymy krajobraz rodem z filmów przygodowych. Kilka starych, drewnianych chat, kilka zardzewiałych maszyn, resztki wozów pociągowych, setki butelek po winie i piwie sprzed niemal stu lat i setki rogów wołów, które ciągnęły wozy z zaopatrzeniem dla górników.
Co ciekawe, same woły też były… zaopatrzeniem. Tak właśnie osada pozyskiwała świeże mięso. Po przebyciu morderczej drogi do kopalni woły zabijano i zwyczajnie przerabiano na steki. Dzisiaj spod piasku wystają tylko rogi... Jeśli poszlibyśmy w kierunku Walvis Bay, to po drodze znaleźć można również szczątki ludzi. Podobno werbując tu do pracy w pustynnej kopalni robotników, dawano im na pokonywaną pieszo drogę jedynie dwa litry wody i bochenek chleba. Szczęśliwi i wytrwali otrzymywali pracę. Pozostali stawali się permanentnymi rezydentami pustyni.
Shot 4: szkielety
Wybrzeże Namibii usiane jest szkieletami. Nie bez powodu jego część nosi złowieszczą nazwę Skeleton Coast. Czaszka z dwoma przecinającymi się piszczelami stała się współczesnym symbolem tego miejsca. Istnieją dwie teorie mówiące o pochodzeniu tej nazwy. Jedna mówi, że wzięła się ona od licznych wraków statków, które tutaj zatonęły, a ich resztki zjada chciwa pustynia. Druga, że to od tysięcy szkieletów zwierząt wzdłuż niemal całego namibijskiego wybrzeża Atlantyku. To szkielety fok, ale też wielorybów, czy różnych mieszkańców pustyni. W głębi też znajdziemy mnóstwo kości, ale tam są często zasypywane przez piasek. Najbardziej rzucają się w oczy te świeże, które są ewidentnym przykładem obecności hien i szakali. Bielejące w słońcu nagie kości robią na podróżniku szczególne wrażenie, zwracając mu uwagę na kruchość jego własnego żywota...
Otrząsając się z egzystencjalnych przemyśleń warto zwrócić szczególną uwagę na ogromne kości wielorybów (można je spotkać głównie wokół pozostałości starej stacji wielorybniczej) oraz wraki statków, których załogi popełniły kiedyś jakiś błąd nawigacyjny. Żeglowanie po tych nieprzyjaznych wodach nie było widocznie tak proste – silny, zimny prąd benguelski i porywiste wiatry były powodem tysięcy morskich katastrof.
Wraków, które możemy oglądać jest jednak niewiele. Największe wrażenie robią chyba pozostałości statku Eduard Bohlen. To były niemiecki frachtowiec, który zatonął prawdopodobnie zabłądziwszy w przybrzeżnej mgle w 1907 r. Od tego czasu pustynia pochłonęła kilkaset metrów oceanu i wrak tego majestatycznego statku leży jakieś 500 metrów od brzegu, otoczony piaszczystym, płaskim lądem. W środku mieszkania urządziły sobie hieny i szakale. Na zardzewiałych burtach przesiadują czarne ptaszyska. Dla tych, którzy moje namibijskie przygody śledzą od początku dodam, że to właśnie tam zabrakło nam paliwa i czekając na ratunkową dostawę, byliśmy zmuszeni do spędzenia niesamowitej nocy w cieniu tego, nieco przerażającego mega-szkieletu. Szakale miały niespodziewane towarzystwo, a błąkający się nocą wokół wraku samotny samiec kotika afrykańskiego (to nazwa fok zamieszkujących wybrzeże Namibii) przeżywszy szok uciekł w mrok pustyni.
Jadąc dalej na północ spotykamy kolejne wraki statków i niesamowitą, ogromną i mocno zżartą przez rdzę opuszczoną platformę wiertniczą. Sceneria rodem z Mad Maxa.
Shot 5: Himba
Na początku mała refleksja. Czytając niektóre relacje z podróży w regiony zamieszkałe przez plemiona Himba odnoszę wrażenie, że były pisane na podstawie innych relacji i wyobrażeń, a nie rzeczywistych podróży. Najbardziej rozbawił mnie przeczytany niedawno tekst, że spotkanie autentycznych przedstawicieli tej społeczności jest, poza pokazowymi wioskami, trudne. Otóż nie! Jeśli wsiądziesz do swojego żelaznego rumaka z pełnym bakiem i kilkoma dodatkowymi kanistrami paliwa na dachu, zboczysz z łatwych dróg i zapuścisz się w dalekie regiony dawnego Kaokolandu, znajdziesz się w bajkowej krainie pięknych krajobrazów i równie pięknych kobiet Himba. Kobiet, bo niestety mężczyźni, choć mają ku temu wszelkie predyspozycje, nie prezentują się tak dobrze i oryginalnie jak kobiety. Zamiast tradycyjnych strojów preferują spodnie i koszule. Na szczęście zwykle nie ma ich w wioskach, bo zajmują się wypasaniem bydła na dalekich pastwiskach.
Ludzie Himba to doprawdy fascynujący naród. Wywodzą się z ludów Herero i – w dużym uproszczeniu – przybyli do Kaokolandu (to nazwa dawnego bantustanu, aktualnie jest to region Kunene) z obszarów dzisiejszej Angoli już w XVI wieku. O ile Herero przyjęli wiele zwyczajów białego człowieka, o tyle Himba zachowali odrębność, a nawet ją wzmocnili poprzez zespół swoistych praktyk kulturowych. Plemiona Himba zamieszkują stosunkowo rozległe przestrzenie północno-zachodniej Namibii. Dotrzeć tam nie jest łatwo, zwłaszcza jeśli chcemy zobaczyć prawdziwe wioski, a nie te przeznaczone dla turystów. Szczęśliwie tych, którzy szukają autentycznych Himb jest stosunkowo niewielu. Dlaczego? Bo przecież prościej zajrzeć do wioski pokazowej. Może to i dobrze, bo w ten sposób zaspokajają ciekawość, a jednocześnie większość Himb może sobie spokojnie prowadzić życie wg własnych reguł, bez wiecznego zakłócania spokoju przez nachalnych turystów.
To, że dotarliśmy do odległych osad było oczywiście fascynujące, ale też niosło pewne zagrożenia. W jakiś sposób jednak byliśmy intruzami. Wyobraźmy sobie nasze samopoczucie, gdyby do drzwi naszego domu w Polsce zapukała nagle np. grupka Chińczyków z aparatami fotograficznymi i kamerami, przynosząc worek jedzenia i pytając, czy mogą z nami posiedzieć, zobaczyć nasze zwyczaje i porobić trochę zdjęć… Dlatego też zawsze, gdy odwiedzam różne plemiona, mam swojego rodzaju "kaca moralnego". Staram się jednak, by były to wizyty miłe i przydatne. Tym razem w jednej z wiosek pomogliśmy w kilku prostych problemach medycznych. Największą sprawnością i zapałem wykazał się Michał. Nie miał nawet problemu z użyciem skalpela w przypadku, kiedy trzeba było rozciąć i oczyścić paskudną, ropiejąca ranę na pośladku jednego z młodych chłopców.
Kobiety Himba to prawdziwe piękności. Wysokie, zgrabne, o pięknej, zadbanej skórze i niesamowitym spojrzeniu. Całe ciało pokrywają otijze - mieszaniną masła i czerwonej ochry, często z dodatkiem aromatycznej żywicy pochodzącej z pewnego rodzaju miejscowej rośliny. Ten specyficzny makijaż pozwala im ochronić skórę przed nieprzyjaznym klimatem. Jest też dla ludu Himba symbolem piękna. Otzije używane jest także do pokrywania włosów, ale w tym przypadku stosuje się dodatkowo koziej sierści.
Fryzury zaś mają w sobie ukryty cały kodeks znaczeń. Młode dziewczyny, do czasu pierwszej menstruacji, noszą warkocze zaplatane od tyłu głowy do przodu, tak, by zakryć twarz. To jasny sygnał, że nie są jeszcze kobietami. Od pierwszej menstruacji warkocze zmieniają się w grube, pokryte otijze, dredy. W ten sposób odsłaniana jest twarz potencjalnej kandydatki na żonę. Mężatka z kolei przyozdabia głowę dodatkową ozdobą ze skóry krowy lub kozy, tzw. erembe. Wdowy, na znak żałoby, zdejmują erembe.
Kod fryzur obowiązuje też wśród mężczyzn. Młodzi chłopcy i mężczyźni bez żon noszą zaplecione na czubku głowy piękne warkocze. Ci już pobrani przykrywają fryzury niewielkimi turbanami ze skóry. Ze względu na utrudniony dostęp do wody higiena intymna kobiet jest bardzo specyficzna i polega na okadzaniu tego co jest pod kusą spódniczką z koziej skóry dymem z palonych ziół. Sądząc po licznych dzieciach biegających między chatami z gałęzi i gliny, jest to również bardzo dobry afrodyzjak.
Co ciekawe, wśród Himb panuje poligamia. Mężczyzna ma zwykle dwie żony i kilka kochanek w sąsiednich wioskach. Ponieważ mężczyźni często opuszczają swoje domostwa wybierając się na wypas, będącego podstawą egzystencji, bydła, kobiety też nie stronią od innych mężczyzn (Himb, oczywiście), którzy akurat zawitali do wioski. To by mogło sugerować duże ryzyko AIDS. Jednak na tych obszarach związki o charakterze erotycznym odbywają się między członkami tej samej grupy etnicznej, więc zachorowań jest – o ile wiem – niezwykle mało. Niestety coraz więcej Himb opuszcza wioski szukając "szczęścia” w miastach, a tam AIDS i inne nieszczęścia już ich nie omijają.
Dużym problemem jest też od pewnego czasu alkoholizm. Różnej maści handlarze potrafią dotrzeć do najdalszych zakątków Kaokolandu i sprzedawać Himbom mocny alkohol prowadzący często do katastrof rodzinnych i plemiennych. Obserwując ich życie w kilku wioskach, które odwiedziliśmy, odniosłem wrażenie, że kobiety są dużo rozsądniejsze i mądrzejsze od swoich partnerów. I to one, póki co, dbają o zachowanie dumy i odrębności plemiennej.
O Himbach można pisać długo, a przecież obiecałem się streszczać, więc jeszcze ostatnia obserwacja – w jednym z rejonów zamieszkałych przez Himby spotkaliśmy aleję drzew, na których umieszczano kamienie. Podobno jest to zwyczaj związany z pochówkiem. Choć źródła pisane mówią o grzebaniu ciał zmarłych w ziemi, to słyszałem też o praktykach spalania zwłok i rozsypywania prochów zmarłych pod niektórymi drzewami, na których umieszcza się właśnie kamienie, stanowiące swojego rodzaju "nagrobek”, pamiątkę po zmarłym.
Shot 6: Waterberg
Jak sama nazwa wskazuje Waterberg powinien mieć coś wspólnego z wodą. I ma. Przekonaliśmy się o tym dwa razy. Jadąc w strugach deszczu w kierunku tego zjawiskowego płaskowyżu i opuszczając go przy podobnej pogodzie. Szczęśliwie sam pobyt obył się bez opadów. Waterberg to ogromny, majestatyczny płaskowyż z piaskowca (równie piękne widziałem tylko w Wenezueli). Intensywne w porze deszczowej opady są źródłem licznych strumieni wokół góry.
To oczywiście nie woda, przynajmniej nie bezpośrednio, jest główną atrakcją płaskowyżu. Są nią przepiękne formacje skalne i zwierzęta, które tutaj wyjątkowo łatwo spotkać. Ponieważ stanowiący park narodowy płaskowyż jest trudno dostępny (na szczyt prowadzą nieliczne ścieżki, a wokół nich grasują stada dość agresywnych pawianów) to nie spotkamy na nim wielu ludzi. Sporo tracą, bo wejście na skały stanowiące punkt widokowy jest dość łatwe. Przekroczenie granicy punktu widokowego (odgrodzonego prowizorycznym, aczkolwiek solidnym ogrodzeniem z drutu kolczastego) wymaga jednak specjalnego zezwolenia, które nie jest wydawane każdemu. Jest to też nieco ryzykowne. Na szczycie możemy bowiem spotkać groźne leopardy (pantery), z którymi konfrontacja może skończyć się tragicznie.
Nasze dwa, stosunkowo krótkie, kilkugodzinne pobyty wśród majestatycznych piaskowych skał zaowocowały spotkaniem m.in. kilku bawołów, jednego niezidentyfikowanego z nazwy zwierzaka solidnej wielkości (niezidentyfikowanego, bo poruszał się szybko między skałami, przypadkowo wypłoszony z legowiska umieszczonego na szczycie jednej z nich), oraz świeżymi śladami leoparda. Te ślady spowodowały zresztą zmianę planów odnośnie sposobu spędzania czasu na płaskowyżu. Powiem tylko, że poziom adrenaliny, kiedy w pewnym momencie oddalony o kilkanaście metrów solidny krzak zaczął się nagle trząść miałem na bardzo wysokim poziomie (byłem wtedy na płaskowyżu sam).
Trzeba wiedzieć, że chodząc po płaskowyżu ciągle kluczymy między skałami i krzewami. To istny labirynt z niespodziewanie pojawiającymi się zwierzętami. Na Waterbergu żyją żyrafy, nosorożce i ponad 20 gatunków węży, wśród nich dość znana, nie tylko z piosenki Macieja Maleńczuka, jadowita czarna mamba. Obecność niektórych dużych zwierząt na trudno dostępnym szczycie może nieco szokować, ale to sprawka człowieka. Odizolowanie terenu sprzyja bowiem ich ochronie. My żyraf i nosorożców nie spotkaliśmy – pewnie żyją na bardziej płaskiej części. Wokół ścieżek prowadzących na szczyt zwykło za to przesiadywać przynajmniej jedno, ale za to wielkie, stado pawianów. Nie są jednak to zwierzęta tak miłe, jak nieco mniej liczne dikdiki (maleńkie jak zające antylopy modaqua).
Nie sposób też nie wspomnieć o krwawej, ludzkiej historii Waterbergu. W 1904 roku ok. 2 tys. niemieckich żołnierzy dowodzonych przez generała Lothara von Trotha krwawo rozprawiło się tutaj z wojownikami Herero i ich rodzinami, dla których płaskowyż stanowił święte miejsce. To, co się wydarzyło, dziś przedstawiane jest jako bitwa, ale było to zwyczajne ludobójstwo, kluczowy moment w gaszeniu powstania ludów Herero i Nama przeciwko niemieckim najeźdźcom.
Tym, którym udało się uciec z oblężonego obozu zafundowano wygnanie na pustynię, by sami poumierali. Niemiecka działalność w Afryce Południowo-Zachodniej (ówczesna nazwa Namibii) skończyła się wyniszczeniem ok. 80 proc. populacji Herero i znacznej części populacji Nama. Pod ścianami Waterbergu możemy odnaleźć cmentarz z grobami uczestników tej "bitwy”.
Za to polski akcent historyczny należy do tych miłych – w recepcji kempingu należącego do Namibia Wildlife Resorts, czyli punktu wypadowego na sam płaskowyż, warto zwrócić uwagę na mosiężną tabliczkę upamiętniającą pobyt na Waterbergu (w latach 30. XX w.) naszego rodaka, słynnego podróżnika–rowerzysty, Kazimierza Nowaka.
Shot 7: van Zyl’s Pass (17° 38' S, 12° 42' E)
Ta górska przełęcz uważana jest za najbardziej wymagającą “drogę” w Namibii. Jednak nie chodzi o to, żeby było łatwo! Można do niej dotrzeć z dwóch stron. "Od góry” - jedyna zalecana wersja, ale z bardzo długą i naprawdę trudną drogą dojazdową, wymagającą iście anielskiej cierpliwości, bo zanim dotrzemy do przełęczy, przez kilka godzin poruszamy się w tempie ślimaka, lub "od dołu". Ta druga opcja uznawana jest za zbyt niebezpieczną, ale do niej dojedziemy łatwiej. Niestety po przekroczeniu przełęczy czeka nas kilkudziesięciokilometrowy kamienny koszmar. My, po krótkiej naradzie, postanowiliśmy nie ułatwiać sobie zadania i zaatakować van Zyll’s od dołu. Szło nieźle, do czasu aż nie nadciągnęły chmury i nie zaczęło lać. Nie bardzo mając ochotę na czekanie aż ulewa ustanie, ruszyliśmy w deszczu na decydujący odcinek.
Wyobraźcie sobie taki obrazek: wielkie skały, kamienie i urwisko za oknem, wycieraczki zbierają strugi wody, a serce pompuje trochę szybciej niż zwykle… Wysiadam z samochodu, moknę, patrzę jak Michał ze stoickim spokojem przejeżdża najtrudniejszy odcinek. Potem wsiada za kierownicę drugiego, prowadzonego normalnie przez Krzysztofa, samochodu i robi to samo. Dla Krzyśka to żadna ujma – nie ma odpowiedniego doświadczenia i jako rozsądny facet woli nie podejmować niepotrzebnego ryzyka. Kolej na mój samochód. Michał pyta, czy jadę, czy będę równie roztropny jak Krzysiek.
Może powinienem, ale nie po to tu przyjechałem, by oddawać komuś kluczyki, nawet jeśli jest to mój dobry kumpel. A zatem daję całusa mojej żonie, Magdzie, po czym "wyganiam” ją na deszcz i ruszam. Jest ślisko więc nie można jechać zbyt wolno. Ale za szybko też nie, bo ryzykuje się utratę kontroli nad pojazdem. Wspinam się na wyżyny swoich umiejętności i grzeję do przodu. Koła na przemian unoszą się w powietrzu i opadają. Ale mój Land Cruiser prze do przodu z uporem godnym lepszej sprawy. Adrenalina ustępuje i czuję niesamowitą frajdę. To jest to po co przyjechaliśmy do Namibii! Jeszcze chwila, zatrzymuję samochód, wyskakuję i jak wariat skaczę z radości. Udało się!
Shot 8: Inne ciekawostki
Welwiczja przedziwna – jedna z najbardziej niezwykłych roślin na Ziemi, określana mianem "żywej skamieniałości”. Spotykana w Koakolandzie oraz w południowej Angoli. Oczywiście pod ścisłą ochroną. Żyje do 2 tys. lat, jej liście (tylko dwa) potrafią osiągnąć długość kilkunastu metrów, a palowy korzeń potrafi zagłębić się nawet do 30 metrów w głąb ziemi.
Nara – endemiczna, bardzo rzadko występująca roślina Pustyni Namib, która nie posiada liści, a fotosynteza odbywa się poprzez łodygi i ciernie. Rośnie na piachu, ale tylko tam, gdzie są wody poziemne. Owoce podobne do melonów, ale z małymi kolcami. Przysmak hien, szakali, jeżozwierzy, ptaków oraz ludzi. Znalazłem, próbowałem – pyszny miąższ, choć nieco cierpki. Suszone pestki uchodzą za przysmak.
Filmy – niezwykłe krajobrazy Namibii były scenerią wielu znanych filmów. Przypomnę tylko trzy z nich: (1) Mad Max: Fury Road Georga Millera, (2) – 2001: Kosmiczna Odyseja Stanleya Kubricka, (3) Beyond Borders Martina Cambella z Angeliną Jolie w roli głównej.
Stargazing – Namibia to jedno z najlepszych miejsc na Ziemi, gdzie zlokalizowane są tzw. rezerwaty czystego nieba. Chodzi nie tyle o czystość powietrza, co przede wszystkim o brak zakłóceń ze sztucznych źródeł światła. Dzięki temu w niektórych obszarach Namibii rozwinął się tzw. stargazing, czyli oglądanie nieba za pomocą profesjonalnych teleskopów zlokalizowanych na specjalistycznych farmach zajmujących się tego typu usługami. My oglądaliśmy niebo z teleskopu farmy Roissand. Przełom stycznia i lutego nie sprzyjał oglądaniu planet, za to widok Drogi Mlecznej był imponujący.
Steki - weganie i wegetarianie mogą pominąć ten punkt, ale według mnie podróż przez Namibię nie będzie kompletna, jeśli nie zaliczymy przynajmniej tuzina steków na głowę. Nam towarzyszyły praktycznie codziennie. Z oryksa, kudu czy zebry. Przyrządzane wieczorami na ognisku, którego płomienie odbijały się w ślepiach przyczajonych w ciemnościach, zazdrosnych szakali. Oczywiście sami nie polowaliśmy, choć w wielu miejscach jest to możliwe. Nasze steki pochodziły ze sklepów, do których docieraliśmy raz na kilka dni. Podróżowały z nami w lodówkach samochodowych. Ta w naszym samochodzie nie wytrzymała jednak trudów podróży i po kilku dniach postanowiła się urwać i zaliczyć salto, co spowodowało, że musieliśmy korzystać z lodówek naszych towarzyszy.
Koniec
Na koniec dodam, że pisząc kolejnej odcinki tej relacji starałem się, by była zwyczajnie prawdziwa, rzeczowa i pomocna. Korzystajcie z niej ku waszej uciesze. Jeśli tylko zdecydujecie się na taki wyjazd, z pewnością tej radości zaznacie. A jeśli będziecie mieli pytania, w miarę możliwości czasowych chętnie odpowiem i doradzę. Najłatwiej znaleźć mnie na Facebooku gdzie widnieje pod swoim imieniem i nazwiskiem - Adam Maciejewski (Fitzcarraldo). I to Szanowni Czytelnicy by było tyle. Do zobaczenia gdzieś, kiedyś na pustynnym szlaku!
PS W wyprawie wzięli udział: Magda, Małgosia, Krzysiek, Michał i Adam, a w trakcie przejazdu przez dziką część pustyni także Armand i Elwis.