Czy Irańczycy pomogliby polskiemu kierowcy? Niezwykła opowieść pana Adama sprzed 40 lat
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na swoją pierwszą daleką podróż ciężarówką czekał ponad dekadę, a przed wyjazdem do Iranu ostrzegali go inni kierowcy. Po 40 latach pan Adam Frąckowiak opowiada o tym, co spotkało go w tym odległym od Polski kraju: zarówno podczas problemów na granicy, jak i gdy w jego wóz wjechał lokalny kierowca.
Pan Adam Frąckowiak dziś jest 74-letnim statecznym ojcem, dziadkiem i radnym w Nowym Tomyślu. Przez dużą część jego życia pasja do samochodów i dusza odkrywcy zapewniły mu jednak wiele fascynujących przygód. W 1969 roku, jeszcze jako młody mechanik, usłyszał w radiu historie kierowców wtedy dużej, międzynarodowej firmy Pekaes Warszawa o tym, co przydarzyło im się podczas podróży na zachód Europy. Zaczął wtedy marzyć o takiej pracy, co udało się ostatecznie spełnić po jedenastu latach w tej firmie. W 1980 roku wybrał się w swoją pierwszą podróż na Bliski Wschód, a trzy lata później – do Iranu.
Dziś doskonale pamięta tamte podróże, ponieważ na bieżąco robił fotografie, a na koniec każdego dnia pracy spisywał w zeszytach swoje przygody.
– Postanowiłem napisać ten pamiętnik dla synów. Chciałem im pokazać ten zupełnie nieznany wtedy w Polsce świat – opowiada podczas naszej rozmowy.
Po wielu latach wydał własnym sumptem książkę "Marzenia się spełniają. Tirem do Iranu zimą 1983 roku", która była bardzo dobrze przyjęta i ciągle jest dostępna w sprzedaży. Teraz przygotowuje kolejną o wyprawie latem do Iraku.
Kraje Bliskiego Wschodu pociągały go mimo opowieści kierowców o niebezpieczeństwach, jakie się kryły w tych nieznanych stronach. On sam lubił jednak poznawać nowe kultury. Motywacją były na pewno także pieniądze.
– Za jedną podróż mógł dostać nawet 800 dolarów. Wie pan, wtedy "Duży Fiat" kosztował około 1300-1400 dolarów. Pomyślałem, że parę lat mogę taką pracę wykonywać, mimo że rozłąka z rodziną była naturalnie bardzo trudna – wyznaje mi pan Adam.
Podróże na Bliski Wschód były dobrym interesem także dla polskiego przewoźnika. Kierunek ten Pekaes Warszawa zaczął eksplorować w połowie lat 60. i w pełni rozwinął w latach 70. i 80. Jako że kierowcy z zachodu Europy nie chcieli się pisać na takie przejazdy, wykonywali je kierowcy z Polski, Węgier i Bułgarii. Zapotrzebowanie na wymianę towarową było na tyle duże, że transport morski nie radził sobie z jego zaspokojeniem. Z krajów Europy Zachodniej i Polski do Iranu, Iraku, Kuwejtu czy Arabii Saudyjskiej woziło się wszystko: od jajek i ciastek po lufy armatnie.
Pan Adam: Iran był dla mnie innym światem. Ale ja ich rozumiałem
Przejazd do Iranu i z powrotem wyglądał wtedy jednak zupełnie inaczej, niż można to sobie wyobrazić z dzisiejszej perspektywy. Taka podróż zajmowała najczęściej między 30 a 40 dni. Kierowca wykonywał ją w pojedynkę, bez możliwości telefonicznego kontaktu z rodziną czy własnym pracodawcą. W dalekich stronach polscy kierowcy mogli liczyć tylko na pomoc przejeżdżających rodaków lub miejscowych. Swoją pierwszą podróż do Iranu Adam Frąckowiak zaczął popołudniem 1 stycznia 1983 roku od zadzwonienia do brata z prośbą, by ten przekazał żonie, że wyjeżdża z bazy w Czechowicach do Iranu. I że jak dobrze pójdzie, to wróci za miesiąc.
Sam Iran także był miejscem zupełnie innym niż wszystko, co znali Polacy do tej pory. Podczas gdy nam kraj ten kojarzy się głównie z upałami, zimy potrafią tam być bardzo mroźne. Iran przywitał polskiego kierowcę temperaturą -19 stopni i zalegającym śniegiem. Czasem w ciągu jednego dnia, podczas kilkunastu godzin przepraw, udawało się przejechać mniej niż sto kilometrów. A kraj jest ogromny, ponad pięć razy większy niż Polska.
Początkowo wydawał się nieprzyjazny. Już na samej granicy pan Adam miał nieprzyjemną sytuację. Pewien kierowca z Turcji, próbując ominąć kolejkę do kontroli celnej, zahaczył o jego auto, na co sprawca i jego koledzy zareagowali agresją. Rękoczyny przerwał zdecydowanie postawny irański celnik.
– To było szybkie wprowadzenie do realiów, które panowały w tym kraju. Ostrzegano mnie, że miejscowi nie są dobrze nastawieni do obcych, a policja będzie chciała wydobyć pieniądze przy każdej nadarzającej się okazji – przyznaje.
Jednak już następnego dnia miał miejsce kolejny incydent, który zmienił jego wyobrażenie tego kraju. W jego auto na zmrożonej, śliskiej nawierzchni wjechał lokalny kierowca samochodu osobowego. Wbrew obawom krewcy Irańczycy nagle okazali się solidarni i pomocni. Jedni wyciągali uszkodzone auto spod przyczepy, a inni, mimo barier językowych, próbowali rozwiązać konfliktową sytuację.
– Nie sprawdziły się opowieści Polaków, że w Iranie przy każdej kolizji policja próbuje zrzucić winę na obcokrajowca, a miejscowi nie pomogą – opowiada mi pan Adam.
Miejscowi pomagali chętnie, ale zgodnie z miejscowym zwyczajem zawsze chcieli za to jakąś pamiątkę albo drobną opłatę, czyli dobrze znany do dziś przez turystów bakszysz. Początkowo polskiego kierowcę to irytowało, ale szybko zrozumiał, że była to część ówczesnych realiów.
– Trzeba pamiętać, że mówimy o początku lat 80. Iran był wtedy dla mnie innym światem z wielu różnych względów, częściowo nawet nie z własnej winy. W tym czasie był on w stanie wojny z Irakiem. Podczas niektórych podróży mijały mnie wozy z kałasznikowami na dachach. Panowała tam duża bieda. Mnie, jako przybysza z Europy, miejscowi traktowali jako osobę bogatą, nawet jeśli pochodziłem z tej drugiej strony Żelaznej Kurtyny – opowiada z gorzkim uśmiechem kierowca.
Zaznacza przy tym, że czasem rzeczywiście mógł się czuć uprzywilejowany.
– Wiedziałem, że na przedmieściach Teheranu znajdował się sklep, w którym mówiono po polsku. Nim otworzyłem drzwi i do niego dotarłem, ciężarówkę obiegli chłopcy, którzy umieli wyuczone "chodź, mamy dobry towar". Byli w wieku moich synów, którzy w tym czasie chodzili do podstawówki w Nowym Tomyślu cztery tysiące kilometrów dalej - relacjonuje.
Przyznaje, że ludzie trafiali się tam tacy jak wszędzie. I ci życzliwi, i ci mniej życzliwi, i skorzy do pomocy, i nie.
– Tak, zdarzały się napady czy próby oszustw. Zdarzały się one jednak w każdym innym kraju, także w Polsce. Nie mogłem jednak oceniać Iranu przez ten pryzmat. Ja lubiłem bardzo to obcowanie ze zwykłymi ludźmi, to jest właśnie to, co mnie ciągnęło w tamte strony. W urzędach, w sklepach, na stacjach benzynowych. Ci ludzie nie znali języków, ja też nie byłem orłem. Podczas rozmów, których mimo braku znajomości wspólnych języków udało mi się przeprowadzić wiele, przekonałem się, że to także normalni ludzie, którzy potrafią być życzliwi, mają swoje problemy. Zdarzało się, że miejscowi kierowcy zapraszali mnie na czaj lub sziszę i opowiadali mi swoje historie. Pewnego razu długo rozmawiałem z jednym młodym żołnierzem, który został ranny podczas wojennych walk. Opowiadał mi o tym, jak ludzie w Iranie tęsknią za pokojem i że on na tę wojnę strasznie nie chce wracać. W jego oczach widziałem szczere przerażenie – wspomina.
Szczególnie miłe wspomnienia polski kierowca wiąże z Teheranem.
– W większych miastach spotykaliśmy się z większą liczbą miłych gestów. Zdarzało się, że na nasz widok miejscowi unosili kciuk do góry albo mówili nam "Lechistan very good". Kobiety z początku robiły na mnie obce wrażenie burkami, ale niektóre były ubrane po europejsku, a inne nie zważały wcale na to, że chusty im tylko niezdarnie zakrywały twarze i się do nas uśmiechały jako do Europejczyków – opowiada.
Pan Michał: Oni szanują nas, my szanujmy ich
W latach 80. kryzysowych sytuacji było znacznie więcej niż w 2020 roku. Niektóre szlaki tranzytowe nie były jeszcze wtedy pokryte asfaltem, w ogóle nie były przystosowane do takiego obciążenia. Trasa dla ciężarówek po krajach bliskowschodnich wyglądała jak front wojny. Regularnie mijało się ślady wypadków, pożarów, na oblodzonych górskich drogach kolizje rozgrywały się nieomal na oczach. Mimo że na tak opłacalne kierunki Pekaes wysyłał dobre, nowoczesne i wytrzymałe auta, to i tak do usterek dochodziło prawie codziennie.
– Ale jakoś sobie radziliśmy. Z największą pomocą czasem trzeba było czekać po parę dni, aż dotarł jakiś inny kierowca z Polski, ale Irańczycy w miarę swoich możliwości podholowali czy pokierowali po pomoc – wspomina pan Adam.
Dziś pomoc irańskiemu kierowcy ocenia jak najbardziej pozytywnie.
– W moich czasach pomoc drugiemu człowiekowi była czymś zupełnie naturalnym, bezwarunkowym. Dziś każdy ma swoją opinię i próbuje pokazać, jaki jest mądry i niezależny, mając dobre auto. Wolałbym, żeby było mniej gadania, a więcej życzliwości wobec siebie jako kierowców – ocenia.
Choć przez 40 lat wiele się zmieniło, jazda na trasie z Iranu do Polski to nadal ciężki kawałek chleba. Dzisiaj mamy telefony, lepsze drogi i nieporównywalnie większe przygotowanie, ale nadal pomoc obcych może czasem okazać się nieodzowna.
Z panem Adamem zgadza się Michał Tur, kierowca ze Stalowej Woli, który do Iranu jeździł we współczesnych czasach.
– Irańczycy znają i szanują Lachów, czyli Polaków, bo dla nich Polska to Lachestan. I my powinniśmy więc ich szanować i jak najbardziej irańskiemu kierowcy pomóc – podsumowuje.